Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Bezkres kosmosu z pewnością jest w stanie pomieścić bardzo wiele, ale zdaje się, że kompozycja "Saturn", to nawet jak na takie niedookreślone gabaryty wszechświata, nieco zbyt wiele. Owszem, tematyka tej niepojętej materii fascynowała największych tego świata już od czasów przedplatońskich, stąd nie dziwi fakt, że kiedy Sufjanowi nie wyszło z udźwięcznianiem podziału terytorialnego USA, to postanowił unieść się ponad te Stany (bynajmniej nie do Kanady) i sięgnął zdecydowanie wyżej. Szkoda tylko, że efekt finalny potwierdza fakt, że kosmosowi należy dać wybrzmieć tak, jak zrobiła to NASA, a nie ubierać go w kubraczek ponowoczesnej poezji. Wywód Stevensa brzmi jak żart. Pseudo-teologia idzie pod rękę z popkulturową naiwnością, a reszcie supergrupy nie udaje się zatuszować tego lirycznego niedowładu. Pitchowany, zdehumanizowany głos spiritus movens projektu irytuje po pierwszych czterech linijkach tekstu, mostek pachnie tanim elektronicznym pop-trancem z początku milenium, a powtarzane w nieskończoność elektrofonowe akordy przyprawiają o ból głowy. Magiczna formuła z końcówki utworu, zapętlone słowo "love", nie wymaga dodatkowego komentarza. –W.Tyczka