SPECJALNE - Rubryka

Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)

11 lutego 2025

Zapraszamy na specjalny odcinek Ekstraktu, w którym przedstawimy Wam naszą dziesiątkę ulubionych płyt lat 2020-2024, czyli połowy dekady. Piszą dla Was Natalia Jałmużna, Jacek Marczuk, Witold Tyczka, Łukasz Łachecki, Tomasz Skowyra, Borys Dejnarowicz oraz Stanisław Kuczok.


Playboi Carti: Whole Lotta Red

01Playboi Carti
Whole Lotta Red
[AWGE / Interscope]

Tak jak dopalacze przed katastrofą smoleńską czy dźwięk ulicy w dziewiętnastowiecznej francuskiej prowincji, tak i skala maniany związana z publikacją Whole Lotta Red, aferą reprywatyzacyjną czy trzecim sezonem Twin Peaks będą niezwykle trudne do opowiedzenia tym, których tam z nami nie było. Jednocześnie zachwalanie influensu trzeciej solowej płyty Cartiego brzmi dziś jak wyważanie otwartych drzwi: jeszcze przed publikacją następczyni WLR żywota dokonują gatunki powstałe już po jej grudniowej, śródpandemicznej premierze w 2020 r., jak choćby lukratywny rage Yeata, który doczekał się osobliwych cybermutacji i kryptowersji, podobnie jak nierozerwalnie związany z naszym dzisiejszym bohaterem i wchodzący w kolejne okrążenie soundcloud rap w stylu OsamaSona.

Należy jednak pamiętać, że początkowo ten bezdyskusyjny dziś pomnik nowej ekstremy, o zaledwie dwa tygodnie wyprzedzający marsz na Kapitol, początkowo został przyjęty przez krytykę wręcz lodowato. Nie brakowało kalumnii, jakoby artysta spędził 3 lata dzielące swoje dwa albumy na ciągłym metamfetaminowym haju, czasem tylko przerywanym docierającą do zmęczonej głowy świadomością, że oto leaknął któryś z nagranych w amoku tracków, i wszystko trzeba zacząć od nowa, a w rezultacie 24 utwory, które ostatecznie złożyły się na album, zostały nagrane w ciągu jednego dnia.

Byłby to zaiste najbardziej dziwaczny dzień w dziejach ludzkiej kreatywności, prawdziwa odyseja przez najmroczniejsze korytarze dźwiękowego zeitgeistu. I nawet jeśli współpracujący z Cartim producenci, tacy jak F1lthy, stali się wszechobecni, odpowiadając za beaty dla najważniejszych współczesnych raperów, nie sposób nie zachwycić się tym, że chyba jeszcze nigdy trapowa teoria skapywania nie miała tak trafnego zastosowania; że baby voice na autechrowo-militarnych łamańcach, dominujący dziś w świecie rapu, zesłał nam najpopularniejszy raper świata, nie mający zarazem w dorobku właściwie ani jednego "ludzkiego" przeboju.

To wszystko – pionierstwo, bezkompromisowość, wpływowość, wywrócenie do góry nogami zależności między mainstreamem a niezalem, dialog z przeszłością i otwieranie bram piekła przyszłości – nie pozwoliłoby jednak zostać Whole Lotta Red jedną z najlepszych płyt dekady, gdyby nie piosenki. Jakże dziwną metę mają w Atlancie, że pozwoliła na ułożenie otwierającej sekwencji, z zaczynającym się jakby w środku neokrautowego jamu "Rockstar Made", oklapłym jak skit na płycie Kanyego "Go2DaMoon" i zapętlonym "JumpOutTheHouse" po progrockowo rozlane "M3tamorphosis"? I czy kiedykolwiek numer 1 na listach był równie przygnębiającym świadectwem izolacji i dwubiegunowej przeplatanki samocelebracji ubermenscha i spazmów ofiary wszechobecnej przemocy?

Jednak nawet przy ponurej wymowie całości nawet Akademiks we wstępie do "Control" wzrusza mnie do dziś. Jest jak pamiątka myśli, że oto właśnie przetrwaliśmy jakąś pojebaną eksplozję neodżumy, prezydenturę Trumpa i wszystko będzie już dobrze. Chwała niejednoznacznej obietnicy i nieuzasadnionej nadziei. –Łukasz Łachecki

posłuchaj


Laurel Halo: Atlas

02Laurel Halo
Atlas
[Awe]

FAKT FAKTEM DE FACTO, że naprawdę nie wiem, czym powinna być wielka sztuka. Może to być coś, co ilustruje zasadę tego, co znaczy być człowiekiem, ale w takim razie czym to czyni obraz Rothko lub utwór Cage'a? Może to być coś, co jasno pokazuje, jak wygląda świat dla jednej osoby – artysty – a nasza ocena zależy tylko od tego, jak dobrze rozpoznajemy jego niuanse. Ale co, jeśli po prostu tego nie rozumiem? Albo mi się nie podoba? I kto decyduje, co mam rozumieć i co mam lubić? Według mnie sztuka to obie te koncepcje, ale także założenie, iż nasze spojrzenie na świat nadaje kolor obrazom i wypełnia dziwne harmonie w kompozycjach tak samo, jak spojrzenie każdego artysty. Atlas nie daje mi innego wyboru, jak tylko wypełnić brakujące kolory i nuty moimi własnymi myślami i wątpliwościami. To, że Laurel dała mi płytę, wewnątrz której mogę odnaleźć nas oboje, jest czymś niesamowitym i pięknym. I myślę, że to również dobra sztuka. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj


Mk.gee: Two Star & Dream Police

03Mk.gee
Two Star & Dream Police
[R&R]

Jebać terror wysokiej rozdzielczości – powtarzam to od kołyski. Foldery pęczniejące od trzeszczących w szwach mp3-ek piosenek autorów zdekapitowanych przez wykrzaczone tagi z E-mule, to nie tylko utracone wraz z końcem ery XP biblioteki aleksandryjskie spragnionych najświeższych brzmień zajawkowiczów, ale też źródło pointernetowej, wzbogaconej o całe królestwo cyfrowych artefaktów, muzycznej wrażliwości.

Zasysane hurtem z torrentów 12-bitowe zwiędłe linie gitarowe i zwyrodniałe w glitch melodie Prince'a, Nile'a Rodgersa i Bruce'a Springsteena wniknęły również w sensorium Mike'a Gordona, przez co gra na gitarze tak cudacznie, że po drodze na szczyt™ – wyprzedaną trasę po Stanach, okładki prawdaż żurnali, pokazy Jil Sander, propsy od Erica Claptona i wizyty w talk showach – co bardziej prostolinijni (pozbawieni wyobraźni) songwriterzy zwalniali go niemal z każdej chałtury. No i kto się teraz śmieje… Zwłaszcza, że Two Star & The Dream Police – pierwsza płyta w dorobku Mk.gee, która wzniosła w publiczności okrzyk wspólnego zachwytu, niedowierzania i pretensji: "GDZIEŻEŚCIE GO CHOWALI??" – bynajmniej nie jest efektem żadnego zgniłego twórczego kompromisu, a wręcz przeciwnie – to najosobliwsze, co jak dotąd wypuścił – pakiet break-up-songów, co niby gdzieniegdzie przywołują echa Arthura Russela, skojarzenia z Jaiem Paulem, The Blue Nile, niby jakiś "Sting dla zoomerów", ale to wszystko to uproszczenia czegoś wciąż bardzo osobnego.

Mk.gee wcale nie chce grać "ładnie", nie interesuje go tzw. doskonałość, a dźwięk gitary traktuje tylko jako punkt wyjścia – dość powiedzieć, że lekcje pobierał u kontrabasisty, żeby nie było nudno. Tłumaczy to (poniekąd), dlaczego mniej pomysłowi koledzy po fachu woleli go dotychczas gatekeepować – nie boi się eksperymentować, bo i nie obawia się mylić: defekt przekształca w afekt – a w razie czego "nawet na najlepszych płytach Prince'a są jakieś zjebane piosenki" – jak sam zauważa nasz zawadiaka i ku pokrzepieniu serc indywidualistów zapowiada: "The idea is just to become crazier". –Natalia Jałmużna

posłuchaj


Junior Boys: Waiting Game

04Junior Boys
Waiting Game
[City Slang]

Ilu z was "z ręką na sercu" śledziło i zajawiło się premierą ostatniego krążka chwalonego przez nas przez te wszystkie lata duetu z kanadyjskiego Hamilton? Powiedzmy sobie uczciwie: GARSTKA POLAKÓW. Junior Boys to odpowiednicy Noriakiego Kasai w skokach narciarskich – zawodnicy wybitni, zasłużeni oraz doświadczeni, ale wciąż na tyle świeży i kreatywni, by przemycić mnóstwo nieszablonowych rozwiązań do niszowego sportu, który uprawiają, jak również dać twórczy impuls zdolnej młodzieży (np. Jessy Lanzie). Porównanie nie jest "od czapy", bo ich muzyka, czyli de facto wybitnie grywalny mariaż sophisti-popu, wyszukanego r&b i czerpiących z ambientu, footworku, glitchu, IDM-u oraz techno pokomplikowanych elektronicznych struktur, od zawsze robiła wrażenie na naszej grupce. Ale dziś nie ma to żadnego znaczenia. Junior Boys zawsze będą synonimem bycia cool, choć jednocześnie warto sobie uzmysłowić, że po 2004 roku żadna ich płyta nie dorównała pomnikowemu Last Exit, to i tak często stawaliśmy na chwilę w miejscu, by pozachwycać się pięknymi momentami, którymi nas obdarzali.

Czy zatem dzień 28 października 2022 watykańska Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych może uznać za cud? W kontekście premiery Waiting Game, czyli de facto szóstego krążka Kanadyjczyków, myślę, że jak najbardziej. I choć to drobiazg, bo trwa zaledwie 37 minut, to w moim prywatnym rankingu zajmuje "pozycję numer dwa" po przywołanym już wcześniej Last Exit.

Nie ma tutaj wielkiej wolty stylistycznej i chyba nie to było zamiarem Didemusa oraz Greenspana, by na nowo odkrywać Amerykę. Jest za to rezygnacja z klasycznej piosenkowej formuły na rzecz ambient-popowego eksperymentu, który w zalążku przypomina ich wczesne dokonania (np. "Neon Rider" czy "Like A Child"), choć przede wszystkim skłania się ku zabawie formą, charakterystyczną dla tuzów pokomplikowanego popu, do których dwójka Kanadyjczyków na Waiting Game chętnie się odwołuje: Scritti Politti, Prefab Sprout, OMD, Davida Sylviana, Gigiego Masina czy Ryūichiego Sakamoto, ale również Timbalanda, Missy Elliott czy Davida Bowiego z czasów Low. Szósta propozycja wydawnicza Junior Boys to triumf minimalizmu oraz swoistej "kompaktowości", to mistrzowski pokaz redukcji piosenkowej formuły do misternie wykoncypowanych post-ambientowych rzeźb, to w końcu jedyne w swoim rodzaju doświadczenie na miarę wizyty w restauracji z gwiazdką Michelin, gdzie osiem zaserwowanych przez Kanadyjczyków kompozycji jest czymś na kształt "menu degustacyjnego", o którym będziecie pamiętać latami.

Czy ktoś się tego spodziewał? No właśnie. Czyżby w 2032 roku panowie mieli wycisnąć ekstrakt z trapu i przepisać go na swoją ambient-popową modłę? Już nie mogę się doczekać. –Jacek Marczuk

posłuchaj


Rafael Toral: Spectral Evolution

05Rafael Toral
Spectral Evolution
[Moikai]

Wydawałoby się, że portugalski wizjoner gitarowych drone'ów pojawił się w zeszłym roku jak królik z kapelusza, choć swoją karierę zaczynał jeszcze jako gitarzysta post-punkowgo składu lizbońskiego Pop Dell'Arte pod koniec lat 80. Ponadto ambientowym kustoszom nie trzeba przypominać o jego pierwszych pracach z lat 90., wznowionych przez label Drag City pod koniec zeszłej dekady. I mógłbym pisać dalej o serii Space Elements, o filozofii "post-free jazz electronic music", własnoręcznie zbudowanych instrumentach czy o badawczej działalności Torala w rodzaju "studiów nad rezonansem elektronicznym zapośredniczonym w naszej percepcji dźwięków" czy o samej skali przedsięwzięcia (sam autor bez ogródek mówił, że Spectral Evolution to najambitniejsze i najtrudniejsze [zapewne w realizacji, która trwała 3 lata] dzieło w całym jego muzycznym dossier) Jednak każda i każdy z iskierką ciekawości i odrobiną dobrej woli może samodzielnie wejść w temat (do czego zachęcam!), który w kontekście samego dzieła stanowi didaskalia.

Składająca się z dwunastu części transgresyjna suita doskonale określa zasięg widnokręgu zainteresowań Torala, ukazując bilateralną koegzystencję nieokiełznanej natury oraz kalejdoskopowej technologii, szaleństwa żywiołów i kojącego spokoju. To również przygotowana z wyczuleniem na detal monumentalna synteza niezwykle barwnego dorobku artysty, zamknięta w formie "elektronicznego lasu deszczowego". Powolne, mroźne akordy płynnie wnikają w rozżarzony elektroakustyczny kosmos śpiewu i krzyku ptaków, w nieposkromioną orgię szlachetnych dysonansów, która sprawia, że myśli i emocje skupiają się wyłącznie na doświadczaniu. I właśnie gdy tylko docierają do mnie te dźwięki, natychmiast porzucam wszelkie kategoryzacje i etykietki, żeby bezceremonialnie odpłynąć w majestatycznym obłędzie na granicy cyfrowej jawy i wirtualnego snu. Dziś Spectral Evolution to żelazna pozycja na mojej liście comfort music, a nie muszę chyba dodawać, że ta lista w niezwykle wysokim stopniu po prostu definiuje mnie jako człowieka. –Tomasz Skowyra

posłuchaj


Charli XCX: Brat

06Charli XCX
Brat
[Atlantic]

375 C, 151/215/0

Trzy oczka niżej, tam na dole listy, siedzi sobie przed silosem Cindy Lee. I wcale nie leży tak daleko od Brat, jakby to się mogło na pierwszy rzut ucha wydawać. Obie te płyty są bowiem najbardziej zaawansowanym world-buildingowym fonograficznym przedsięwzięciem A.D. 2024. Z tą jedną znaczącą różnicą, że wobec zatopionego w było-minęło, Charli jest jak najbardziej tuiterazowa.

Koherentna. Wyposażona w najlepszego producenta nowej generacji, jakiego tylko można było sobie wyobrazić, dysocjuje pop z całego eksperymentatorstwa Sophie. Chwyta w rozkroku między teen angstem a young adultem. Egzystencjalną rozterką a jersey club. W "Club Classics" generuje szalone wobble w okolicach mostków, których IT girl zgodnie z trendem raczej nie odkrywają. Albo w sumie eksponują, nie wiem. To jest ta niewypowiedziana siła albumu – sam, sama, samo stanowisz o sobie. To skonstruowało brat summer.

Czy ruch przetrwał? Raczej przeżółkł w brązy jesieni midwestowej księżniczki. Ale zostawił wspomnienie movementu formującego i kodyfikującego pewien popkulturowo nieuchwytny dotychczas lifestyle. Dla mnie Brat to nie piąte, szóste, ósme czy szesnaste miejsce podsumowania półmetku dekady. To żywy dowód na to, że trzeba mieć w sobie tlący się pierwiastek geniuszu, ażeby zamknąć w spójną formę ten hiperkonsumpcjonistyczny McWorld pchający nas w niebyt kapitalistycznej dystopii. Do usłyszenia na podium w 2030 roku. –Witold Tyczka

posłuchaj


12 Rods: If We Stayed Alive

0712 Rods
If We Stayed Alive
[Terrible Hands]

2023 was all about 12 Rods. Cóż, przynajmniej dla mnie. Jakoś na początku roku Ryan zaczął nieśmiało, w dość lakonicznych wpisach zajawiać nowy materiał, ale jeszcze wtedy niespecjalnie chciało mi się wierzyć w ten powrót, wydawał mi się równie prawdopodobny jak kolejny album MBV. Szybko jednak przyszło mi weryfikować ten sceptycyzm: w kwietniu Olcott rozpoczął swoją dość specyficzną wersję OFENSYWY SINGLOWEJ – nie przejmując się zbytnio promocją, bez zbędnych zapowiedzi zaczął w losowych momentach wrzucać do sieci kolejne trzy utwory zwiastujące długograja. Zatrzymajmy się na chwilę przy tych piosenkach, bo uzależniłem się od nich do tego stopnia, że kiedy w końcu ukazał się cały If We Stayed Alive to lekko mnie rozczarował, heh.

"...My Year (This Is Going To Be)" jest jak wejrzenie w umysł lunatyka – wersy typu "'Cause with all my calculations (...) so my losing streak ends tonight" wyśpiewane tym wrażliwym, niepewnym głosem, trzymają się na jakiejś ostatniej niteczce nadziei – nawet ten powolny, przyciężki riff, który nie wie, w którą stronę się rozwijać, brzmi jakby nie wierzył w ani jedno słowo. "Private Spies" od razu atakuje wybitnie zaraźliwym schodkowym zejściem, które przez kilka taktów wydaje się dość proste jak na Olcottowe standardy, ale zaraz bierze mocny zakręt i prowadzi nas harmonicznie w zupełnie nieoczekiwanym kierunku, jednocześnie zachowując niepodważalną chwytliwość. No i jest jeszcze "Twice". Ciężko mi w ogóle o tym pisać, refren tutaj sprawia mi fizyczną przyjemność, linia melodyczna i to, co grają pod nią instrumenty to dla mnie książkowa definicja muzycznego piękna.

Po intensywnym katowaniu tych numerów, przy pierwszym odsłuchu całego LP podobne ciarki miałem jedynie przy złamanej zwrotce "Comfortable Situation" i obezwładniającym, D-Planowym wejściu w refren "Hide Without Delay", na którego intensywność nikt za pierwszym razem nie jest odpowiednio przygotowany. Do dziś właściwie nie wiem, o co mi chodziło, bo mamy tu przecież tyle typowej 12 Rodsowej RASOWOŚCI – 56 sekunda openera – tego przełamania nie mógłby wymyślić nikt inny, no i jest tu również taki numer "The Beating" – napiszę tylko, że nie słyszałem niczego podobnego w całej dotychczasowej dyskografii tego zespołu.

Odnotujmy jeszcze z kronikarskiego obowiązku, że to już właściwie solowy projekt Olcotta – z oryginalnego, 90-sowego składu ostał się tylko Ryan, który oczywiście napisał wszystkie utwory i dobrał do ich wykonywania zdolnych, zaprzyjaźnionych sidemenów; przy okazji tego przekrojowego, idealnie wyważonego albumu rozsiadając się na dobre w gronie najzdolniejszych żyjących autorów piosenek. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Malibu: Palaces Of Pity

08Malibu
Palaces Of Pity
[UNO NYC]

I find it really hard to make music since I treat this one project, Malibu, as a journal. (...) Sometimes I just don‘t want to work on it because it’s too hard, I cannot be bothered to feel. I don’t want to feel anything for the next 12 hours.
– Barbara Braccini w wywiadzie dla Dazed

No i nie dziwi, w końcu te pięć zatopionych w pogłosie post-EDM-owych elegii na Palaces Of Pity jest jak 4AM-thoughts, myśli-kursywą ukradkiem spisywane w notatniku, sentymenty zbyt bliskie, by pozwolić im się oddalić, zaprzepaścić je w niepamięci, ale i wciąż wymykające się niczym wspomnienie snu sprzed chwili. Przez rozciąganie reverbem tonów doprowadzanych do bezbronności, przedłużanie tych rzadkich, przeżywanych między nocą a dniem momentów, gdy wzniosłości nie podejrzewa się o krindż, groteskę czy zwykłą śmieszność, Malibu trochę jak Burial – rozbudza uczucia, co do których mogliśmy nie wiedzieć, że jesteśmy (jeszcze?) zdolni. Półszeptane w "Cheirosie '94" wyznanie "Can you feel it? When I look at you… I feel it" jakby przeciwczarem zdejmuje wszechpanującą zgrywę, aby porozumieć się z tymi, co wrażliwość wyrabiali "kręcenieniem klipów oczami" przez okna uberów w drodze powrotnej skądinąd dokądkolwiek. Ckliwość, ale czysta jak łza i właśnie dlatego to jedno z najromantyczniejszych zjawisk w muzyce od "Love's Refrain" Jefre Cantu-Ledesmy – może nie tak rozsłonecznione i gorejące, ale jakby stanowiące jego księżycowy rewers, dopełniające oksytocynowy haj cieniem pożegnania. –Natalia Jałmużna

posłuchaj


Cindy Lee: Diamond Jubilee

09Cindy Lee
Diamond Jubilee
[Realistik]

I nastał wielki czas glorii i chwały narzędzi, które socjalizowały za sprawą wspólnego gustu muzycznego. Kliknij, żeby pobrać wpis. Blogspot, Dark Center of The Universe, Pitchfork na serio, napinka w shoutboxach i obowiązkowy monochrom w awatarze. Kto klikał namiętnie, ten wie. Intelektualne muskuły tak naprężone, że widać każdą jedną żyłkę na dehydratacji. Piękna to wycieczka ad fontes, kiedy w 2024 roku mierzysz się z albumem, który formalnie nie istnieje. Możesz albo podgryzać na YouTube, albo nie konsumować wcale. Albo wpłacić na słuszną sprawę i pływać po WAV-ach. Najlepiej na Winampie z jedyną dopuszczalną skórką. Ryzykuję stwierdzenie – najrzadziej odtwarzana przez wszystkich tu obecnych płyta, która na względnym luzie dobiła do dziesiątki.

W pełni zasłużenie. Bo Cindy Lee w tej swojej retronostalgii poraża. Idealizuje do przesady, wyciska intertekst do granic (nie)możliwości, a z ruchomych i nieruchomych obrazów robi sobie sprzymierzeńców. W ten sposób osiąga zamierzony efekt synergii, bombarduje eterycznym minionym i emocjonalną zaraźliwością. Ten mechanizm mimowolnego przekazu selektywnego, kognitywnego poznania niedoświadczonej przeszłości manifestuje się tutaj w unikalnym połączeniu stylów. Z jednej strony – po łokcie w piosence z sześćdziesiątych, kawa, napar i koc. Z drugiej? Przester, szum, eksperyment, awangarda i dźwięk otwierający się na problemy otaczającego nas świata.

RIP Phil Spector, dzięki za unikalny sound Ronettes. Cindy made brill great again. Wyrazy wdzięczności za każde szarpnięcie struny, które przywróciło wiarę w istnienie muzykocentrycznych community; dmuchnęło w żagle wszystkim niedigitalowym outsiderom kompulsywnie sprawdzającym po dziś dzień zgodność własnych scrobbli. Jesteś tym, czego słuchasz. –Witold Tyczka

posłuchaj


Mart Avi: Vega Never Sets

10Mart Avi
Vega Never Sets
[Porridge Bullet]

Tuż po odsłuchaniu Vega Never Sets absolutnie nie miałem wątpliwości – oto pojawił się kolejny niepodważalny klasyk porcyscore'u, a równocześnie modern classic ery wczesnej pandemicznej izolacji. Lubię myśleć, że gdyby Estończyk z tembrem głosu, który można spokojnie zestawić z późnym Bowiem czy Scottem Walkerem, wydał ten zestaw gdzieś w 2003 roku, to do dziś wymienialibyśmy go jednym tchem z porcysowymi evergreenami dekady 2000s. Tak się jednak nie stało. Mart Avi przyczaił się na początku poprzedniej dekady i debiutował w 2013 roku longplayem After Hours, na którym dopiero szlifował swój styl. Kolejne wydawnictwa to ciągłe tarcia międzi eksperymentalnymi i popowymi biegunami, a w konsekwencji szukanie złotego środka. Najpiękniejszą egemplifikacją tego estetycznego rozszczepienia jest właśnie Vega, gdzie muzyka osiągnęła pełnię artystycznego wyrazu.

Przede wszystkim od razu wyraźnie da się zauważnyć, że jest to absolutna całość pod niemal każdym względem: klimatu, temperatury, vibe'u, ambicji itd. – coś jak trwająca ponad pół godziny suita z różnymi odcieniami, ale zawsze ze wspólnym mianownikiem w postaci Aviego. Każdy etap to fascynujące doświadczenie z potwornie (i wszechstronnie) utalentowanym artystą. Weźmy czuły i delikatny jak (nomen omen) piórko opener "Feather", którego koda wprowadza przewrotny niepokój czający się podskórnie przez cały numer. Z drugiej strony "Soul ReaVer" brzmi jak cover "It's Rainning Today", opakowany w błyszczące sreberko, tylko zamiast deszczu pojawiają się płatki śniegu. "The Fifth Season" i spowity w mroku "Milton" uzmysłowiają, że Avi jest też depozytariuszem klasycznego trip-hopowego modelu, a pływający w morzu studyjnych tricków i zabiegów (przyspieszanie/zwalnianie) dziarski "Spark" brzmi jak hołd dla nocncych samochodowych wycieczek przez puste amerykańskie autostrady w Lost Highway. Co za gość, co nie? –Tomasz Skowyra

posłuchaj


Listy indywidualne:

Borys Dejnarowicz
Laurel Halo Atlas
Playboi Carti Whole Lotta Red
Benee Lychee
Rafael Toral Spectral Evolution
Mart Avi Vega Never Sets
Flaccosucio Horizon Marte
12 Rods If We Stayed Alive
Kyeoshin Aquatic Drill 1 & 2
Blut Aus Nord Disharmonium – Undreamable Abysses
Rebel Sixx Last Son Of Pharaoh

Natalia Jałmużna
Space Afrika Honest Labour
Malibu Palaces Of Pity
Playboi Carti Whole Lotta Red
Mk.gee Two Star & Dream Police
Burial Antidawn / Streetlands
Syzy The Weight Of The World
Cochise Benbow Crescent
Babe, Terror Teghnojoyg
Vanessa Amara Fonetica Amara
Traumprinz Blue Turtle

Stanisław Kuczok
Playboi Carti Whole Lotta Red
Jessy Lanza All The Time
Naked Flames Miracle In Transit
Junior Boys Waiting Game
Cochise Benbow Crescent
12 Rods If We Stayed Alive
Rycerzyki Zniknij Na Zawsze
Mk.gee Two Star & The Dream Police
Jensen Sportag Jensen Sportag: A New Anthology From Cascine
Sally Shapiro Sad Cities

Łukasz Łachecki
Playboy Carti Whole Lotta Red
Patten Mirage FM
Mk. Gee Two Stars & The Dream Police
Jim Legxacy homeless n*gga pop music
The Armed ULTRAPOP
Romance Once Upon A Time
Malibu Palaces Of Pity
Future Mixtape Pluto
Gunna One Of Wun
Space Afrika Honest Labour

Jacek Marczuk
Junior Boys Waiting Game
Playboi Carti Whole Lotta Red
Bad Bunny Un Verano Sin Ti
Laurel Halo Atlas
Cindy Lee Diamond Jubilee
Burial Streetlands
Nala Sinephro Endlessness
Rafael Toral Spectral Evolution
Oval Ovidono
Adrianne Lenker Songs / Instrumentals

Tomasz Skowyra
Playboi Carti Whole Lotta Red
Laurel Halo Atlas
PinkPantheress To Hell With It
Rafael Toral Spectral Evolution
Mart Avi Vega Never Sets
12 Rods If We Stayed Alive
Charli XCX Brat
Flaccosucio Horizon Marte
Rosalia Motomami
Gesellschaft Zur Emanzipation Des Samples Anthology Of American Pop Music

Witold Tyczka
Charli XCX Brat
Yves Tumor Praise A Lord Who Chews But Which Does Not Consume; (Or Simply, Hot Between Worlds)
Parannoul To See The Next Part Of The Dream
Cindy Lee Diamond Jubilee
Buice One Day You’ll See The Sun
Rosalía Motomami +
Orville Peck Bronco
Fontaines D.C. Skinty Fia
Ulcerate Cutting The Throat Of God
Vampire Weekend Only God Was Above Us

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Ekstrakt #4 (2024)
Ekstrakt #3 (styczeń-czerwiec 2023)