Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Remiksuje się Todda, remiksuje i Todd. Wyjęty z folkowo-poważkowego albumu Olego Kvernberga, tytułowy numer, zostaje sprawnie przepisany w oparciu o wątki bliskie Norwegowi – Terje we właściwy sobie sposób akcentuje progresywność tkwiącą w oryginale, a że w tej grze jest nie od wczoraj, to wyszła mu solidnie angażująca, lekka przebieżka po samplach i synthach, z filarami w postaci podniosłych smyków i miękkiego basu. Potencjalne dziesięć minut norweskiego dicho przeobraża się w akustyczny, melancholijny joint pisany alfabetem micro-house’u, który rozwija się nie tak doniośle, jak najlepsze długodystansowe numery Todda, ale doskonale ogrywa zastany pakiet aranżacyjny, zachowując delikatność pierwowzoru. Terje precyzyjnie zagrywa wciąż do środka, ale stara się nie porządkować przestrzennych cykadełek na jednej linii, żeby nie utracić tego spokojniutkiego, lekko podniosłego klimatu leśnych nucanek. Wszystko zamyka się w trybie kontrolowanej metamorfozy, bez ekstaz i wyskoków. Idzie to niby po linii natchnionego 4/4, ale skrzypce i wokale rodem z TV On The Radio sytuują kawałek daleko poza jasno określonym nawiasem. Bite kilkadziesiąt odsłuchów za mną, a ja nadal się nie nudzę. –K.Pytel