Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Trochę rave'owych reminiscencji w postaci najntisowych breaków zupełnie niespodziewanie złamanych przez trącące poprzednią dekadą electro-house’owe accelerando suplementowane zmodulowaną pre-dropową wokalizą na modłę najświeższych i najbardziej nośnych EDM-owych hitów. Wszyscy, w totalnym zawieszeniu, czekają na gwóźdź programu – eksplozję radości, jakiś bezczelnie plastikowy hook (w końcu na featuringu Sonny Moore). A tu zbliża się wyczekiwany punkt kulminacyjny i… raz jeszcze od początku – ten sam schemat. I tak po trzykroć z kilkoma tylko subtelnymi zmianami, wśród których na pierwszy plan wysuwa się gładka syntezatorowa partia Skrillexa (począwszy od 2:30) przykrywająca oldskulowe pętle. Dla mnie bomba, bo dobrze zaadaptowana estetyka "lack of drop" w czasach produkcyjnie przeładowanej muzyki radiowej działa kojąco. Nie jest to co prawda poziom nośności (w tej "estetycznej niszy") choćby "Just Like We Never Said Goodbye” Sophie, a obok mistrzowskiego "Where Are Ü Now" duetu Jack Ü ta piosenka nawet nie stała, ale złapałem się na tym, że słucham jej (z różną częstotliwością) już drugą dobę. –W.Tyczka