Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Lana Del Rey/more of the same – i na tym mógłbym zakończyć, ale to nie Twitter, poza tym nie potrafię "miażdżyć" tak bardzo "w punkt" i "bezlitośnie" jak przysłowiowy Marcin Meller, stąd konieczność dalszego wywodu.
"Love" to bezpłciowy, post-symfoniczny, pseudo-vintage'owy pop nadrabiający braki podniosłą atmosferą. Del Rey dalej próbuje zgrywać jakąś Nancy Sinatrę, a efekt jest prawie tak marny jak ostatnia płyta xx czy większość numerów z eurowizyjnych preselekcji. Jedna z kandydatek do "reprezentowania Polski w Europie" przed swoim występem została nawet ochrzczona mianem "polskiej Lany Del Rey". W kontekście "Love" przyjmijmy, że był to wysublimowany diss, choć wciąż mniejszego kalibru niż standardowe porówniania do Celine Dion. –J.Bugdol