Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Indeks dziewięć na Discovery to również mój ulubiony numer z bogatego repertuaru francuskiego duetu. Choć Spazz użył do tego covera swoich wszystkich pasteli i pewnie jeszcze kilka pożyczył od kolegi w ławce, to jednak nie udało mu się przebić wersji oryginalnej — w końcu w pewnych kręgach "Something About Us" to żelazny KLASYG. Tak czy inaczej, fajny tribute dla ulubionego kawałka. -T.Skowyra
“We’re just so pretty.” Niby gdzie (może poza mostkiem). Kobieta fatalna i Brit-borg chwalą się tu, jakby Hancocka za nogi złapały, ale przechwałek starcza im na dwie pętle i wspomniany mostek. W zasadzie to nie wierzę ani jednej, ani drugiej, nie wierzę również w podkład, którego zresztą nie sposób przeanalizować na zimno, bo jest stale zagłuszany przez to wokalne wariactwo. Co tu dużo mówić, nieśmiesznie i słabo raczej (no może z wyjątkiem mostka, który i tak lepiej by wyszedł na szlabanie na mikrofon Australijki). –K.Pytel
"Raising The Skate", czyli premierowy utwór powracającej po dwóch latach z nowym albumem amerykańskiej grupy Speedy Ortiz nie przynosi może rewolucji w indie światku, ale jest znakomitym potwierdzeniem faktu, że gitarowych załóg zza wielkiej wody nie należy w tym roku lekceważyć. I tak, jak kanadyjski Viet Cong rozsadza nieco zaśniedziałą post-punkową tradycję od wewnątrz, tak Amerykanie koncentrują się na odkopywaniu legend z lat dziewięćdziesiątych ze szczególnym naciskiem na formację The Breeders. "Raising The Skate" mogłoby na luzie wylądować na Last Splash, chociaż w poszatkowaniu rytmicznym utworu, ciętej perkusyjnej grze i pomysłowych gitarowych riffach można wyczuć również inspirację nieodżałowanymi Sleater-Kinney (recenzja nowej płyty już wkrótce). Zobaczymy, co dalej, ale jeśli reszta płyty będzie prezentowała się analogicznie do "Raising The Skate" to powinienem być kontent! –J.Marczuk
Nigdy jakoś nie miałem nic do gościa i nadal nie mam, mimo że jako MC jest raczej słaby niż przeciętny i ta jego słabość (a także słabość Czizza) zdecydowała o tym, że ciekawy skądinąd muzycznie Thinkadelic nigdy nie porwał ani tłumów, ani nawet nie był brany pod uwagę w żadnych historycznych zestawieniach hip-hopowych, mimo że nominalnie jako jedni z pierwszych i nielicznych ogarniali jazz-rap i pokrewne. I niedawno koleś powrócił, złapał Donatana za pięty, dostał budżet na wypasione teledyski z celebrytkami i "idzie po swoje" (hajsiwo) melodyjnym rapem ze śpiewanymi wstawkami, kierowanym do "szerokiego słuchacza" (czyli mieszczańskiego grubasa). O ile singiel "Piję Życie Do Dna" był całkiem chwytliwy, o tyle w "Cyklu" za dużo kiczu i uduchowienia w podkładzie się wkrada przy mega-nudnej nawijce a la Ostry na zwolnionych obrotach. –M.Zagroba

W czasach bez przeszłości (a właściwie z przeszłością w wersji instant) niewiele rzeczy razi swoją "anachronicznością". Kanye sampluje gospele, a Pierce, jak na pół-boga (na pewno zmartwychwstałego) przystało, może sobie pozwolić na dziadowskie, bluesawe, southern rockowe hymny. Czyste Ladies And Gentelman, We're Floating In The Desert (+ "I've been through the desert on a horse with no name"). Ja to kupuję, sam nie wiem czemu. Być może brak mi Międzynarodówek pokroju Screamadeliki, może się starzeję, a może po prostu ("Quote tweet this with your most basic opinion about music") dobra piosenka nie zależy od "stylu", tylko od umiejętności. –J.Bugdol
Jedna z indie-pupilek krytyki powraca z nową piosenką, która prawdopodobnie zapowiada jej kolejną płytę. I tym, co podczas słuchania "New York" uderza mnie najbardziej jest totalna "zwykłość". Nie chcę pisać, że balladka jest "pospolita" czy "nijaka", bo w końcu refren jest całkiem ładny i miło – szkoda tylko, że całość brzmi jak wzorowy numer z rotacji Trójki. No i to tanie mieszanie delikatności z wulgarnością w tekście – nie Annie, to nie sprawia, że jesteś cool. Ale zupełnie nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby w piosence rzeczywiście się coś działo. Dlatego jeśli tak ma brzmieć najnowszy album St. Vincent, to ja odpadam już w pierwszym tańcu. –T.Skowyra

Goa trance pana Jacka budzi we mnie miłe wspomnienie dennego festiwalu, w czasie którego na kwasie (i na czymś jeszcze) potrafiłem obalić ścianę jednym palcem, a mój znajomy, wyraźnie zniecierpliwiony podczas dłużącego się setu, pytał co chwilę, kiedy w końcu będzie drop. Drop nie nadszedł, znajomy się zgubił, Stachursky wydał singiel. I zgodnie z oczekiwaniami zabawny mezalians polskiego niezalu i sympatycznego zajawkowicza żywiącego się energią słoneczną trwa w najlepsze, zgarniając wirtualne serca i uznanie. Ale gdy przejrzymy na oczy, gdy ożenimy pseudofilozoficzny bełkot z żenadogennymi wersami i jebiącą stęchlizną elektroniką, to słodkim dzieciaczkiem tego związku nie będzie żadna doskozzza, tylko zwyczajna chujozzza z wydziaranymi mandalami na lędźwiach i swądem peta w dredach. I żadne "Dosko", żadne "Oksano, jest impreza", żadne ironiczne nawiasy i sympatyczne uśmiechy tego nie zmienią. Trudno powiedzieć, jaki jest morał tej opowieści, ale pamiętajcie, że na trzeźwo możecie żałować. Czyli to, co zagrał, to dobrze, że zagrał, a to, co usłyszeliśmy, to chyba byłoby lepiej, gdybyśmy tego nie usłyszeli. –P.Wycisło
Kurde, wolałem jak Makowiecki śpiewał te swoje "Spełni Się" niż imitował Kamp!. Teraz podobną akcję mam z Kasią Stankiewicz. Wiadomo, że jest przeciętną wokalistką, ale "Schyłek Lata" to był spox numer, a Extrapop był nawet niezłym krążkiem. Tym razem Kasia wraca (oczywiście pomijam że mega spóźniona, ale to jest najmniejszy problem) z islandzko-bokkowym syfem i oczywiście naród to kupi, produkt się robi, znany mechanizm. -J.Marczuk
Nie wiem, czy jesteście w stanie wyobrazić sobie, żeby Jensen Sportag cokolwiek muzycznie zepsuło. Ja nie. Jak to bywa zwykle w ich przypadku, również do kawałka grupy tak nijakiej, że aż trudno uwierzyć w ich montrealskie pochodzenie, dodają same ładne rzeczy. Przytłaczająca, dyskotekowa gruboskórność zostaje poszatkowana na subtelne akcenty rytmu i melodii. Okazuje się, że gdyby podejść do sprawy bardziej minimalistycznie i pozwolić z gracją wybrzmieć pojedynczym dźwiękom, można stworzyć wyśmienity, subtelny kawałek z pogranicza elektroniki i kosmosu. Oczywiście nie każdy to potrafi. Może nawet nikt poza Jensen Sportag. –M.Riegel
Zdaje sobie sprawę, że pisząc dziś o "Make Me Like You" odgrzewam kawałek sprzed miesiąca, ale This Is What The Truth Feels Like ma ukazać się lada dzień i chciałbym zwrócić uwagę czytelników na ten fakt, bo może akurat wydawnictwo utrzyma poziom tego singla. Za nową piosenkę Gwen Stefani odpowiedzialny jest szwedzki duet Mattman & Robin, którego skillsy po raz pierwszy dostrzegłem przy okazji świetnego "Love Myself" Hailee Steinfeld. To dość znamienne, że szwedzki, bo od pierwszych sekund "Make Me Like You" czuć wibracje Cardigans i to skojarzenie pozostaje ze słuchaczem właściwie do samego końca utworu. Niby nic szczególnego – prosta figura harmoniczna, Stefani śpiewająca ze swoim charakterystycznie ściśniętym gardłem, ale fakty pozostają faktami – z mainstreamu w tym roku częściej zapętlałem chyba tylko "Formation". Może to ten refren. –W.Chełmecki