Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
"Nie mów za dużo, bo inaczej wiatr zawieje" – od dzieciaka słysząc to stare hawajskie przysłowie, Kody Nielson postanawia obrać nieco inny kierunek i stać się w swojej muzyce bardziej oszczędny niż jego brat Ruban, którego znakiem rozpoznawczym jest Unknown Mortal Orchestra. Ba, staje się dużo bardziej lapidarny od siebie samego sprzed trzech lat, kiedy jako Opossom wypuścił całkiem nieźle przyjęty album Electric Hawaii. Silicon ma być ostentacyjną kalumnią rzuconą w stronę popu. Ale jeśli oznacza to tyle, co ciekawe zmiany akordów na tle niefrasobliwej linii basu, która jest tak bardzo funky, to zero żalu. Wręcz przeciwnie, zredukowanie twórczości o zbędną melancholię i zorientowanie się na pozaziemskie brzmienia z podróży do przyszłości, sprawia, że "Don’t want to go out on a Saturday night" to czysta przekora. Całe szczęście można ich posłuchać nie tylko w Wellington. –M.Riegel
Kończący się tydzień dostarczył nam garść niespodziewanych emocji. O nieoczekiwanym (i jak się za chwilę okazało fatalnym) singlu Blur pisaliśmy już wczoraj, tymczasem dziś dla odmiany mamy do czynienia z czymś jakościowo odmiennym. The Singles, bo tak zwie się nowa supergrupa (w której skład oprócz zapomnianej już piosenkarki Scarlett Johansson, wchodzi między innymi znana i lubiana Este Haim) serwuje nam track, którego na pewno nie powstydziłyby się macierzysty skład Este. "Candy" robi przede wszystkim ze względu nośny motyw w chorusie, ale i haimowskie zwrotki wcale nie rozczarowują. O dziwo, nieco zapomniany juz producent także stanął na wysokości zadania, w efekcie czego decyzja o paraniu się przez Johansson muzyką wreszcie nabrała dla mnie sensu. –M.Lewandowski
O, tego nie znałem. Włosi pozazdrościli nam księdza rapera i odpowiadają siostrą zakonną w świecie popu. Ominęło mnie to zjawisko "urszulanki o mocnym głosie", ale tu wyrok byłby taki sam bez względu na osobę wykonawcy. Jeśli ktoś myśli, że zaśpiewanie piosenki o ruchaniu w nowy sposób sprawia, że przestaje ona być piosenką o ruchaniu, to mogę się tylko uśmiechnąć. Dick, dick, dick, dick, dick. -K.Bartosiak
Ostatni przystanek Skepty przed Konnichiwą to techniczny nokaut (na gitarowym hooku "Regular John" Queens Of The Stone Age) spokojnie na poziomie "Ladies Hit Squad" oraz "That's Not Me". Może nie uświadczymy tutaj tej nośności, która cechowała agresywne "Shutdown", ale brytyjski raper jest na najlepszej drodze, aby w swojej kategorii strącić z tronu legendarny krążek Boy In Da Corner Rascala. W Boy Better Know nigdy nie było tak dobrze – podpisali Drake'a, przez co oficjalnie przestali być insajderską zajawką zrzeszającą najlepiej nawijające na Wyspach postaci (ok, gdzieś się zapodział rookie Stormzy), JME ustąpił miejsca bardziej charyzmatycznemu bratu i Skepta w UK rymuje już nie tylko w paśmie późnonocnym. Tylko dlaczego rewolucja trwała tyle lat? –W.Tyczka
Prawdę mówiąc, to chyba nie ogarniałem Skepty wcześniej. Niestety, bo obok "Oh My", "Shutdown" pretenduje do miana najbardziej katowanego przeze mnie kawałka tego roku. Nie wiem, może nie najlepszego, nie takiego, przy którym doznaję najbardziej, ale jak to jedzie, to o matko. Na bicie celnie trafiającym w punkt pomiędzy prostacki, a wydumany kładzie takie wersy, jak moje ulubione "You say you're Muslim, you say you're Rasta / Say you don't eat pork, don't eat pussy / Liar, you're just a actor". Idealna semi-dresiarska przebieżka do wszystkiego. Skepta, Konnichiwa w gronie moich ulubieńców. –A.Barszczak
Nie ma ani jednego powodu, dla którego "Can’t You See" nie miałoby zostać jednym z hitów lata. Dla tańczących mamy niepowstrzymany, ale niepozbawiony odpowiedniej dozy wdzięku groove. Dla siedzących w domu mamy dopracowaną, satysfakcjonującą mnogością detali produkcję i błyskotliwy, pełny autoironii tekst, który przy odrobinie kreatywności można by ująć w fajny teledysk. Dla wszystkich – nośny refren z soczystym hookiem przy słowach "I’m In love with my own reflection". To jak – będzie przebój? Mogę na ciebie liczyć, świecie? –P.Ejsmont
Po prawie dziesięcioletniej przerwie mój ulubiony żeński band wraca na barykady indie rocka. "Bury Our Friends" nie przynosi rewolucji (kto by się jej zresztą spodziewał), ale jest zgrabnie poprowadzonym, rzetelnym trackiem na miarę, powiedzmy, numerów z The Woods (do wymiataczy z One Beat jeszcze trochę brakuje). Tęskniłem za tą fuzją gitarowej agresji, która swój szczytowy moment osiąga w wybuchającym, hitowym refrenie. Ach, no i jest przecież Corin i jej wokal! Oby płyta tria była odczarowaniem wszystkich grajków z zapaści, w której znajdują się obecnie gitary. -J.Marczuk
Slowdive czaru sprzed lat nie stracili. Młodzieńczą werwę? Już tak. Gdy sukcesywnie tracąca słuch Rachel Goswell schodzi na drugi plan, a do głosu dochodzi Neil Halstead, Brytyjczycy jeszcze bardziej zatracają się w estetyce minimalnego aranżu spod znaku Pygmalion. Ale tutaj nie powiewa już tym klinicznym chłodem uprawianym przez nich dwadzieścia lat temu, kiedy band wyczekiwał rychłego wydawniczego końca. "Star Roving" też z tego żadne – kotłujące się gitarowe faktury ustępują miejsca balladycznej pop-rockowej konstrukcji. Pierwszy raz na powierzchni utworu tak obficie rozlewa się starcze ciepło. I właśnie ten nastrój łagodnego smutku każe zastanowić się, na co w przypadku Slowdive tak naprawdę czekałem. Bo słysząc przed kilkoma tygodniami pierwsze przymiarki do kompaktowego reunionu, w uszach miałem tylko wapniacką kalkę przeszłych dokonań. Nikomu niepotrzebną syntezę wielkości najntisowego grania. Teraz, powolutku, zaczynam wierzyć w sens głośnego powrotu, no bo kto inny ma szansę rozgonić songwriting XX i Beach House, jeżeli nie Slowdive? −W.Tyczka
Gdyby w zwrotkach podrasować nieco bity i dopieścić melodię z początku tracka, to moglibyśmy zawędrować jakieś dziesięć lat w przeszłość, kiedy triumfy święciły przeboje crunk-r&b. Maksymalistyczne “Body Cry” jest jednak nieodrodnym dzieckiem swoich czasów. Panowie Morgan Then i Fletcher Ehlers odnoszą się tu z sukcesem od syntezatorowych pochodów rodem z CMYK oraz kompozytorskiego przepychu Obey City (chociaż technicznie nie jest to utwór z rubryki, którą reprezentują wspomniani producenci, bo wyrasta raczej na gruncie amerykańskiego południa), a tę gorączkę współbrzmień i pokomplikowanych rytmów dodatkowo roznieca wspierający ich wokalnie Father Dude. Nawet jeśli ferowana euforyczność refrenu przyćmiewa intro i mostek, to w ciągu trzech i pół minuty dzieje się tu dużo dobrego i miejmy nadzieję, że wkrótce u pomysłowych Slumberjack dziać się będzie jeszcze więcej. –K.Pytel
Najnowszy singiel norweskiego duetu przypomina najlepsze opowiadania Raymonda Carvera, który do przeprowadzenia emocjonalnej wiwisekcji potrzebował zaledwie kilku skromnych paragrafów. "No Harm" to mini-arcydzieło formalnego minimalizmu, bezlitośnie wrzynającego się pod paznokcie. Ten skromnie zaaranżowany kawałek sypialnianego r&b smakuje jak nocne, intymne wyznanie, wyzwalające kłopotliwe uczucie dyskomfortu. W ciągu zaledwie kilku minut pociągająca tajemniczość skrywanego sekretu płynnie przechodzi w niepokój spowodowany poznaniem prawdy. Co więcej, pamiętne słowa osobliwej spowiedzi obiecują regularne wizyty podczas głuchych nocy, pachnących zimnym potem oraz niebezpieczną introspekcją. – Ł.Krajnik