Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Wiele można zarzucić twórczości Borixona, ale na pewno nie nudę. W tej uroczej mimikrze przelotu Belmondo (a może nawet Oyche Doniza z uwagi na wiek), autor kultowych "Papierosów" kolejny raz zaskakuje i wygrywa nieskomplikowanymi wieloznacznościami ("Nie schodzę z topów / Zostaję i palę jointa roku"). Popularny Borygo na trzecim singlu ze zbliżającego się długograja udowadnia, że jako jeden z niewielu weteranów sceny bez problemu odnajduje się na niuskulowych bitach – za to szacunek. Skłamałbym, gdybym napisał, że jakoś szczególnie czekam na album, ale ten utworek pewnie odpalę jak papierosa palę czy tam parę razy, i mimo że nie piję yerba, meeeejt, nie rzucę tego ścierwa. –P.Wycisło
Mrocznych historii Boryny na bitach Auera ciąg dalszy, tym razem z gościnnym udziałem Pezeta (co on tu robi ze swoim flow, gość chyba może już rapować jak tylko zechce, ciągle utrzymując mistrzowski poziom) i PLN Beatza. Kciuk w górę bez słuchania jakby, ale mimo wszystko polecam wcisnąć play. Aha, tak, Borixon dał jedną zwrotkę z błędem gramatycznym i refren, a Pezet zrymował flotą-gablotą. I co z tego? -K. Michalak
Pochodzący z Waszyngtonu indie popowy kwartet uraczył nas w tym roku sofomorem Mode, na którym wdzięcznie połączył senne melodie, leciutkie jangle popowe frazy i syntezatorowe smużki motywików. Z dziesiątki tracków znajdujących się na długograju nie bez powodu największe wrażenie zrobił na mnie "Dans Un Autre Reve". Już inicjacja snująca się jak Diogenes Club nagrywający dla Cascine przykuwa uwagę, ale pięknie robi się dopiero w dostojnym, rozgrzewającym serce romantycznym, sophisti żarem refrenie zaśpiewanym w damsko-męskim duecie. Jak dla mnie Brett mogliby skupić się wyłącznie na takim songwritingu, bo choć płytka jest sympatyczna, to i tak zwykle zatrzymuję się tylko na tym kremowym, nieprzyzwoicie powabnym, siódmym indeksie. –T.Skowyra
To bardzo ładnie ze strony Moniki Brodki, że ciągle się rozwija, poszerza horyzonty, podróżuje po świecie, głaszcze małe meksykańskie dzieci po głowach. Bardzo ładnie, że wzrusza ją to, że gdzieś na drugim końcu globu śmierć nie jest niczym przykrym (tak, odkryła Amerykę sześć wieków po Kolumbie). Ale co z tego? "Santa Muerte" to kawałek bez jakiegokolwiek wyrazu, tu nie ma totalnie na czym zawiesić ucha. W "Horses" był jeszcze jakiś refren, który jednak zapadał w pamięć. Plumkająca, balladkowa gitara, stopa w rytmie latino, pomieszanie z poplątaniem. I teraz już nie ma najmniejszych wątpliwości, że na Clashes nie będzie niczego poza logami zachwyconych patronów medialnych. –A.Kania
Wiadomo, wypatrywanie nowego albumu Broken Social Scene w 2017 roku to mniej więcej jak czekanie na wydawnictwa U2 w 2000 albo ekscytowanie się Vampire Weekend w 2008, a jednak ogromna siła sentymentu (ślę piąteczkę dla redaktora Gawrońskiego) oraz zaskakująco świeży w swojej nieświeżości koloryt "Halfway Home" autentycznie rozniecił we mnie iskierkę chuderlawego co prawda, ale jednak entuzjazmu. Niestety wraz ze "Skyline" wszystko wraca do normy. Cukierkowa, powtarzająca się w nieskończoność figura raczej zajeżdża mydlinami, a stopniowe nakładanie na nią kolejnych warstw wcale nie dodaje jej wyrazu. Nie żeby ten utwór jakoś szczególnie mnie mierził, ale wydaje mi się, że Kanadyjczyków stać na nieco więcej niż niewyraźnie wyklepana na akustyku, napompowana melancholia dla indie-dzieciaków – i z taką myślą, mimo wszystko, sprawdzę płytkę, choć coś mi mówi, że to nie jedyne drobne potknięcie. –W.Chełmecki
Wiadomo – 2017 stoi pod znakiem gitarowych powrotów. Slowdive, Land Of Talk, Ride... Długo by wymieniać. Najczęściej wszystko skwitować można przeciągłym "meh", więc kiedy odpalałem najnowszy singiel Broken Social Scene, nie miałem złudzeń ani nadziei. Na szczęście bardzo miło się rozczarowałem. Choć trochę "tak już się nie gra", to standardowy, pozornie chaotyczny przepych "Halfway Home", w którym buzuje dużo motywów, rozbudowana konstrukcja oraz w miarę wyraziste hooki, ratują zespół przed geriatrią (c'mon – 7 lat minęło). Jestem w stanie zaakceptować formułę, która kreatywnie nawiązuje do przeszłości, więc stawiam plusa i po cichu liczę na niespodziankę (raczej) w postaci albumu, który co najmniej utrzymałby ten poziom. –J.Bugdol
Najwyższa pora na powrót Danny'ego, zbyt wielu epigonów freakowatego stylu życia bez powodzenia starało się zapełnić po nim lukę. Oczywiście Old nie wyszło aż tak dawno, a sam Brown nie zniknął całkowicie z radarów, dając raz lepsze, raz gorsze gościnne występy, ale nigdzie nie brzmi tak dobrze, jak na swoim. W końcu doczekaliśmy się – po świetnym "When It Rain", zapowiada kolejnego longplaya o wdzięcznym tytule Atrocity Exhibition (hmm) i atakuje nas kolejnym singlem. "Pneumonia" stylistycznie kontynuuje drogę wyznaczoną przez poprzednika. Chory podkład Evian Christa, nerwowa atmosfera i bezzębny szaman na mikrofonie – czego więcej potrzeba do szczęścia? A czy cały album udźwignie pokładane w nim nadzieję? Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, dowiemy się już pod koniec września. Swoją drogą – rzekome inspiracje? Raekwon, wczesna Björk, Joy Division, Talking Heads, Toxicity(?!). Czekam jak na mało co w tym roku. –A.Barszczak
Nowy singiel Bruno Marsa to żaden tombak kupiony na targowym stoisku, a prawdziwe 24-karatowe złoto legitymowane certyfikatem “przydatności parkietowej”. Choć tym razem przy produkcji nie brał udziału Mark Ronson, utwór koresponduje z tym, co dwa lata temu prezentowano na “Uptown Funk”, chociaż mniej tu oczywistych odniesień do nazwisk Rodgers, Clinton, czy White. Teraz zdecydowanie mocniej postawiono na odkurzony klawiszowy synth-pop, który równie dobrze mógł wyjść spod palców Alana Palomo. Gdyby Mars z każdym członkiem swojego gangu mieli reprezentować literę alfabetu, nie otrzymalibyśmy zbyt dużego pola do popisu przy układaniu wyrazów, bo każdy z nich to Alfa, a “24K Magic” sprawia, że nawet grając w makao na Kurniku czuję się jak poważny zawodnik w kasynie hotelu Bellagio. Oby tylko nadchodzący longplay utrzymał ten poziom. –A.Kasprzycki
Jakiś tydzień temu mój kumpel podesłał mi ten kawałek z dopiskiem, że nie rozumie tego kolesia (Douga Martscha), który ma 46 (!) lat, posiwiałą (!) brodę i brzmi tak samo jak kiedyś. I na dobrą sprawę wyczerpał temat, bo co ciekawego można powiedzieć o Built To Spill w 2015? Wiadomo - "Doug nie daje gówna, to chyba oczywiste" (parafrazując słowa pewnego rapera ) i piosenka jest jak najbardziej w porządku. Trochę nudzi, trochę rozczula przypominając o wzruszeniach, które miały miejsce przy There's Nothing Wrong With Love ale w gruncie rzeczy, teraz nie ma to dla mnie większego znaczenia i jest mi z tego powodu trochę przykro. Trochę. –A.Barszczak
Powiedzmy to sobie otwarcie: nowy maxi singiel Buriala, który "omyłkowo" wyciekł w trakcie trwania jednej z magazynowych wyprzedaży w sklepie płytowym, związanej z obchodami Black Friday w Toronto, nie zachwyca. Trzecia próba odejścia od formuły regularnego burial-stepu plasuje się gdzieś pomiędzy obrzydliwą bassową kolaboracją z Zombiem (swoją drogą jakim cudem dwóch tak doskonałych antropologów kulturowych mających naprawdę dużą wiedzę o mid-najntisowych rave'owych trendach popełniło tak szkaradne "Sweetz"?), a znośnym dialogiem z Toddem Edwardsem (szybsze "Temple Sleeper" z chałupniczym proto-d'n'b i powykręcanymi brejkami). Ambientowe "Young Death", zbudowane z przestrzennego loopu poddawanego tylko delikatnym mikrozmianom i firmowych dla Bevana zdehumanizowanych wokalnych sampli, brzmi zaledwie jak pozbawione "wobble'owania" Truant / Rough Sleeper. Z kolei synthowa wycieczka zatytułowana "Nightmarket" mieści w sobie tyle różnych nieokreślonych wizji tej kompozycji, że bardziej przypomina wyrwany z rąk artysty notes pełen chaotycznych zapisków, map mentalnych i zredagowanych w dziwny sposób przepisów "na hit". Na sam koniec dodam jeszcze, że piszę to z perspektywy gościa, który w Burialu widzi więcej, niż późnonocne powroty do domu pierwszą linią metra z słuchawkami na uszach i wzrokiem wlepionym w tunelową czerń. –W.Tyczka