Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kolejna zapowiedź The Ooz prezentuje się równie dobrze jak "Czech One". Tym razem Krul(e) dostarcza szorstką, rwaną kompozycję, tradycyjnie ubarwioną ciemnym anturażem i jazzującymi trąbkami, które (o czym wspomniał już Tomek przy okazji "Czech One") przypominają wyładowania rodem z Amnesiaca. "Dum Surfer" to jednak Marshall bardziej rozbudowany, łączący kameralne wątki z poprzednich wydawnictw, ale jednocześnie poszerzający je o traumatyczny, wielowarstwowy, balladowo-barowy zombie-noir-jazz-rock, którego ślady mogliśmy wcześniej odnaleźć choćby w "A Lizard State". To wszystko w połączeniu z niskim, udręczonym wokalem nie mogło się nie sprawdzić. "Dum Surfer" budzi nadzieje, że The Ooz będzie nie tylko stylistyczną kontynuacją, ale i jednocześnie kompozycyjnym rozwojem w eksplorowaniu tej osobliwie idiosynkratycznej, niesłychanie stylowej i wyrazistej estetyki. Wyczuwam listę roku. –J.Bugdol
Pamiętacie jeszcze taką sympatyczną dwójkę jak AlunaGeorge, która zupełnie zaginęła w akcji? No właśnie. Ale ponoć w przyrodzie nic nie ginie, więc Nao w pewien sposób godnie zastępuje damsko-męski duet. Weźmy nowy kawałek: zaraźliwy, wściekle funkowy podkład ułożony z synthowych melodyjek, na tle którego Neo Jessica Joshua urządziła sobie melanż – tak w skrócie można podsumować całą "Nostalgię". Ale ktoś zapyta: to w takim razie gdzie ta nostalgia? Już odpowiadam: ostatnia minuta singla to fragment, w którym wokal Nao zostaje rozmazany, a temperatura całości stopniowo opada, wchodząc w zupełnie inny, neo-soulowy rejon. Cały zabieg, jak można się domyślić, zapisuję na plus i czekam na wieści o jakimś większym materiale. Może być naprawdę dobrze. –T.Skowyra
Charli to zakochana w 90sowym r&b songwriterka i singerka, która do tej pory była kojarzona z pisaniem numerów dla k-popowych wykonawców (np. Red Velvet czy Girls' Generation, a to duże nazwy w k-popowej grze). Nadszedł jednak czas na stworzenie czegoś własnego i wraz z mocno zaprawionymi w bojach przy pisaniu numerów dla wykonawców z Korei ludzmi: Danielem 'Obi' Kleinem (z duńskiego producenckiego teamu Deekay) oraz Andreasem Öbergiem (szwedzkim gitarzystą jazzowym), Charli wysmażyła swój pierwszy numer. I co tu dużo pisać: o takie r&b walczę – jest tu coś z Aaliayh, jest tu dużo z feelingu Amerie (Rick Harrison to jeden z ulubionych producentów Charli) i chodzi zarówno o pyszny, cudownie rozmiękczający podkład jak i wokalny performance. Już od pierwszego wejścia synthu wiadomo, że refren będzie siedział w głowie, a całość będzie ripitowana bez końca. Poza tym słuchanie "Love Like You" jest jak wehikuł czasu, który pozwala przenieść się do poprzedniej muzycznej dekady i pozwala oddychać całym wspaniałym r&b nagranym w tamtym czasie. Dlatego czekam na więcej, Charli. Dużo, dużo więcej. –T.Skowyra
Przy okazji "God Knows" redaktor Skowyra gdybał, czy droga do drugiej płyty Dornika usłana będzie samymi zwycięstwami i na poziomie "Bestie" uczciwie byłoby podjąć temat ponownie. Nie jest to bowiem utwór, któremu mógłbym z czystym sumieniem przyklasnąć. Od kogoś zdolnego do stworzenia takich albo takich cymesików oczekiwałbym więcej niż dość generycznego urban-r&b, nawet jeśli śmiga na solidnym, kojarzącym się z produkcjami Snakehips z okolic All My Friends bicie. Oczywiście nie ma co się za bardzo spinać, bo to bardziej symbol ostrzegawczy niż jakaś katastrofa, więc liczę, że zobaczymy się na lonplayu w dużo milszych okolicznościach. –W.Chełmecki
Gdy słucham "Alone", to automatycznie przypominam sobie i tęsknię za wszystkimi piosenkami Jessie, które kojarzą mi się z jej debiutem lub zaistnieniem. "Running", "Sweet Talk", "110%", "Imagine It Was Us" czy nawet największy hit "Wildest Moments", którego mam już dość – każda z tych piosenek broniła się jakimś hookiem, refrenem, melodią albo groove'em, co w połączeniu z głosem Jessie dawało bardzo miły rezultat. Niestety wygląda na to, że każdy kolejny krążek Ware będzie coraz bardziej rozwlekły, luz zostanie zamieniony na patos, a błyskotliwość ustąpi miejsca nudzie. Wracając do "Alone" – trzecia z kolei zapowiedź Glasshouse (premiera 20 października) to przewidywalna ballada w duchu tych od Adele, więc właściwie nie za bardzo jest tu co komentować. Gdyby nie wokal Jessie (gospelowy hook przy słowie "home" na propsie), nie potrafiłbym w żaden sposób wybronić tego numeru. Tyle. I tak, pełen obaw, czekam na kolejny longplay Angielki – może jednak stanie się coś, co mnie zaskoczy? Bardzo bym tego chciał. –T.Skowyra
Utrzymana w niepoprawnie marzycielskim, lekko smutnym tonie piosenka uprawiana przez kogoś o takiej nazwie jak Destroyer może kogoś niewtajemniczonego dziwić, jednak dla tego, kto choć raz spotkał się ze specyficznym głosem Bejara taka znaczeniowa sprzeczność pod żadnym względem nie powinna wprawiać w zakłopotanie. "Tinseltown Swimming In Blood" to kawałek dla ludzi, którzy tęsknią za czasami, w których nowo powstający New Order od podstaw budował swoją pozycję bycia cool-przebojowym zespołem z różnicą skupioną wokół wycofania się, pomimo wyraźnie akcentowanej linii basowej, z bardziej tanecznych konotacji w imię melancholijnego oraz spokojnego klimatu (w pełni uderzającego słuchacza w okolicach 41 sekundy). Może trochę boli brak jakiegoś wyraźniejszego punktu kulminacyjnego, mocniejszego, nacechowanego silnymi emocjami refrenu, ale jeśli ktoś nie posiada obsesyjnego nakazu posiadania w każdej słuchanej piosence takich struktur, droga do cieszenia się nowym Destroyerem stoi jak najbardziej otworem. −M.Kołaczyk
Za pseudonimem Mery Spolsky kryje się Marysia Żak (wokalistka, producentka, autorka tekstów – szacun!), która trochę niepostrzeżenie może zrobić wiele dobrego w polskim mainstreamie. Jej pomysł na piosenki wygląda mniej więcej tak, że w zwrotce pojawia się partia quasi-rapowana, a refren to już część z krainy popu, a wszystko to osadzono w electro-popowym rejestrze. Jakoś umknął mi całkiem przytomny, kojarzący się z pierwszymi płytami Peaches (oczywiście bez tak radykalnego PRZEKAZU) singiel "Miło Było Pana Poznać", ale na "Alarm" załapałem się równo z premierą. I ten nowszy podoba mi się jeszcze bardziej: wciąż jest to electro-pop, w którym nawijka łączy się ze śpiewem, ale tym razem Mery udało się osiągnąć sporą nośność – wszystko dzięki refrenowi ("Wdyyyyyyyyyyyyyyyy-chaaaaaaaaam wiaaaaaaaaatrrrrr...") i przede wszystkim mostkowi ("HiperwentylacjaAaA... / Kosmiczna degradacjaAaA..."). Jestem zaintrygowany i czekam na cały debiutancki LP, który ukaże się już w ten piątek. –T.Skowyra
Kelela Mizanekristos powoli przymierza się do wypuszczenia oficjalnego debiutu (pamiętajmy, że Cut 4 Me to mixtape), bo już na początku października Take Me Apart wyląduje we wszystkich streamach i sklepach z płytami. Czego możemy oczekiwać po jednej z najważniejszych postaci współczesnego r&b? Znakomitego materiału, i piszę to nie tylko ze ślepą wiarą w Kelelę, ale na podstawie udostępnionych fragmentów longplaya. Tym najnowszym jest "Frontline" – wyprodukowany przez Jam City (stały współpracownik Amerykanki), dość mroczny jam, który oddycha pełną piersią modernistycznym r&b. Wokal kolejny raz urządza słuchającemu fantastyczny spektakl, a pulsujący tok kawałka z każdym kolejnym odsłuchem coraz mocniej siedzi w głowie. A więc wszystko wskazuje na to, że Kelela powróci z naprawdę mocnym materiałem. Kibicuję mocno. –T.Skowyra
Dziwność – a raczej taka urokliwa nietypowość – od zawsze stanowi silny faktor w muzyce Zosi Mikuckiej. "Chcemy" zupełnie wpisuje się w ten trend melodyką będącą jeszcze bardziej odrealnionym, przećpanym echem "Fantazi" i refrenem odsyłającym wprost do Animal Collective. Akustyczne flow utworu dodaje mu zaś lekkości, co w pakiecie z tekstem i kalejdoskopowym teledyskiem układa się w odę do wszystkich tych chwil, które gdzieś uleciały i wracają zaledwie jako mgliste wspomnienia. Nie będziemy żyć jeszcze raz, za to Sonięmiki znów można sobie zapętlić w nieskończoność, bo nagrała kolejny świetny kawałek. –W.Chełmecki
Niemal dokładnie za miesiąc ukaże się The Ooz, kolejny album Archy'ego Marshalla, tym razem pod pseudonimem King Krule. Od jakiegoś czasu mam jego zapowiedź w postaci singla "Czech One" – intymną, osadzoną w ciemnych barwach impresję klimatem przywołującą zrezygnowane oblicze Radiohead z Amnesiaca. Choć podczas słuchania mam przed oczami Anchy'ego snującego swoją opowieść na scenie w jakimś wyglądającym staromodnie klubie poza czasem. W każdym razie jest coś hipnotycznego w powolnie płynących dźwiękach przyprawionych jazzowym anturażem pod koniec. Ciekawe, czy to reprezentatywny track dla całej płyty, czy raczej osobny utwór jeśli chodzi o stylistyczny krój krążka. Ale bez względu na to, która wersja zdarzeń okaże się prawdziwa warto czekać na całość. –T.Skowyra