Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie mówią, że norweski producent nie zamierza spuścić z tonu. I cóż, póki co nie przestaje iść w dobrym kierunku. Po niezwykłym "Life Of Peder" (do odsłuchania tutaj), Lido prezentuje "Crazy" zapowiadające jego debiutancki album. Utwór zdaje mi się jeszcze głośniejszy, cięższy, a do poczucia pompatycznego, symfonicznego charakteru numeru nie jest niezbędny teledysk (całkiem zabawny zresztą). Mimo wszystko to ciągle jednak ta sama, dobrze nam znana muzyka – bezwstydnie przebojowa, pocięta, dynamiczna i wielowątkowa. "This song is an important turning-point in the story on my album. For me it's exactly the first impression I wanted to give people of the vibe from new music I'm about to release". Jaki więc kształt przybierze debiut? Kiedy to nastąpi? Na te pytania póki co odpowiedzi nie znamy, ale na pewno warto czekać. Ja czekam i to z bardzo dużymi oczekiwaniami. Mam nadzieję, że się nie rozczaruję. –A.Barszczak
Kiedy ostatnio słyszałeś/słyszałaś kawałek, który przypomniał Ci jak żyć? Kiedy ostatnio z jakiegoś dzieła muzycznego płynęła niczym niezmącona mądrość, ten słynny "przekaz"? Wiem co powiecie – "Stary, nie pamiętam, to było tak dawno! Kto jeszcze o tym myśli?". No to sprawdźcie to – Kuban w niebanalny sposób porusza tematy takie jak: nonkonformizm, nie poddawanie się presji innych i działania wbrew oczekiwaniom innych, a także przypomina, że pieniądze to nie wszystko i nie można się poddawać. Podaje też swój osobisty przepis na jutro – wiara w siebie, luz, konsekwencja. W obliczu tego trudno zebrać słowa, aby opisać przygotowany przez duet Returners podkład łączący nowoczesne brzmienia z klasyczną duszą. Jednym słowem: polecam. –G.Mrzesiak
Julien Ehrlich po latach spędzonych w grupie Smith Westerns, uznał że przyszedł czas, by do swojego zestawu perkusyjnego dołożyć dodatkowy mikrofon i na dobre zacząć dzielić się ze słuchaczami swoim falsetem. Dołączył do niego gitarzysta Max Kakacek i to właśnie ten duet stworzył songwriterski trzon nowo powstałego zespołu Whitney. Cały skład to kliku slackerów zasłuchanych w numerach Everly Brothers (coverują ich na koncertach), którzy uciekają od wielkomiejskiego klimatu Chicago do okolicznych lasów. Właśnie dlatego "Golden Days" nie brzmi jak sztywno przemyślana kompozycja, a raczej jak efekt kilku jesiennych jamów przy ognisku. Pierwsza połowa utworu to zwrotki plus refren, po których przychodzi czas na łagodne gitarowe solo z użyciem slide’a. Outro rozpoczyna się od trąbki, która obok gitarowych partii wycinanych przez Kakaceka, jest najważniejszym instrumentem w Whitney. Na dowód sprawdźcie poprzedni singiel ”No Woman” zwieńczony podniosłym dialogiem między tymi dwoma intsrumentami.
O "Golden Days" nie można za wiele powiedzieć, poza tym, że to po prostu przyjemna piosenka, z której bije urocza naiwność wokalisty. Płyta Light Upon The Lake ukaże się już w czerwcu i może okazać się jednym z ciekawszych tegorocznych debiutów. W kategorii "muzyka do spacerów z psem” pewnie nawet zdobędzie pierwsze miejsce. –A.Kasprzycki
Liss pochodzą z Danii, ale nie spodziewajcie się tutaj nordyckiego chłodu i surowości, ale raczej ciepłych wibracji Steviego Wondera, George’a Michaela i Kenny’ego Logginsa. Po przesłuchaniu ich trzech dotychczasowych singli (każdy fajny na własnych prawach, szczególnie ciągnący z Prince’a i sophisti-popu "Try", moje top 1 przeoczeń zeszłego roku), jestem skłonny ochrzcić ich duńską odpowiedzią na inc., choć akurat "Sorry" najmniej napędza to porównanie. W zamian mamy przebojowe, uroczyste r&b z kilkusekundowym intro puszczającym oko do "The Most Beautiful Girl In The World", mocnym wejściem refrenu oraz pietyzmem i rozmachem na gruncie producencko-aranżacyjnym. Jeśli zapowiedziana na maj EP-ka utrzyma poziom singli, to ja nie mam pytań. –W.Chełmecki
Mniej więcej rok temu Antony & Cleopatra wydali pierwszy singiel pt. "Sirens". Później pojawiło się "Take Me", teraz przyszła pora na "Love Is A Lonely Dancer". Mimo że duet ma na koncie tylko te trzy utwory, zdążył już dość wyraźnie nakreślić estetykę, w której zamierza się obracać. Ich muzyka to przede wszystkim soulujące kawałki do tańca. Potrafią zgrabnie połączyć amerykański ejtisowy house z disco z lat ‘80, do tego dorzucają jeszcze UK garage. Ich zamiłowanie do retro klimatów znajduje odbicie w teledyskach – wszystkie są czarno–białe.
Tytuł nowego singla zobowiązuje i w klipie do tegoż utworu pojawiają się tancerki, z peruki trochę podobne do tej która wyginała się u Sia. Osobiście preferuję jednak ten do "Take Me", w którym przewija się cała plejada gwiazd w parach – od Johna i Yoko, przez Jay-Z i Beyoncé, po Britney Spears i Justina Timberlake’a. Właściwie muzycznie też ten utwór bardziej przypadł mi do gustu – jakaś subtelniejsza lekkość się z niego sączy. W "Love Is A Lonely Dancer" jest wyraźniejsza linia basu, z kolei wokal jest mniej romantyczny. Jednak jakby nie patrzeć, Antoniusz i Kleopatra z pewnością jeszcze niejednego podpieracza ścian zmuszą do puszczenia łokci w ruch. –A.Kania
Pablo Yeezy'ego już od momentu ujawnienia okładki stał się częścią popkultury i cały czas działa na wyobraźnię nie tylko użytkowników Tidala (250 mln odsłuchań w 10 dni – not bad), ale i muzyków całego globu. Remixy numerów z najnowszego longa Westa przygotowali DJ Premier ("I Love Kanye"), Rick Ross ("Famous") czy Tyler, The Creator ("What The Fuck Right Now"), tymczasem Lido poszedł jeszcze dalej tworząc swoisty medley oparty na cząstkach tracków z TLOP. Norweski producent powycinał najbardziej lidowe fragmenty, następnie zazębił, a potem wkleił je we własne dźwiękowe uniwersum. Moim ulubionym momentem jest future-bubblegumowy wjazd "Father Stretch My Hands Pt. 1", ale w zasadzie cały "Life Of Peder" to niezła jazda. Ciekawe, czy Kanyemu się spodobało? –T.Skowyra
Widzę, że Jessy Lanza swoimi nowymi utworami planuje pokazać nam swoje inne muzyczne oblicze. Szkoda, że nie udało nam się opisać wcześniej "It Means I Love You", gdyż ta zgrabna mozaika eksperymentalnego popu, wpływów PC Music oraz inspiracji footworkową estetyką zdecydowanie budzi uznanie, jednak traktuję ją bardziej jako eksplorację muzycznych zajawek Lanzy niż pełnoprawny singiel. Inna sprawa, że chyba ciut bardziej wolę piosenki z Pull My Hair Back, niemniej na drugi album Kanadyjki zatytułowany Oh No (premiera już w maju) wciąż ostrzę sobie zęby. "VV Violence" to już zupełnie inna historia. Nie spodziewałem się aż tak bezczelnie popowego utworu od Lanzy. To już nie jest rzeźbienie w strukturach r&b czy zajawka na Teklife, ale ewidentny flirt ze nagraniami chociażby wczesnej Madonny (na siłę moglibyśmy doszukać się również wpływów electroclashu). Oczywiście popowa kanciastość to jedno, natomiast dbałość o detale produkcyjne i zajawka na podkręcanie bpm to drugie – cały czas Kanadyjka to ma. Jeśli ktoś czekał na Lanzę zwiewną i eteryczną to z pewnością może być nowym utworem autorki Pull My Hair Back zaskoczony, ale ja kupuję w pełni taką artystyczną dezynwolturę. –J.Marczuk
Nie jestem amatorem songów okolicznościowych, ale tu słyszę pewną świeżość (może dlatego, że pierwszy raz zetknąłem się z twórczością zespołu Anno Domini i może dlatego, że entuzjazm wykonawców autentycznie robi wrażenie i przez pierwsze pół minuty teledysku jarałem się, że to będzie klip z rozbudowanym scenariuszem jak teledyski Aerosmith za starych dobrych czasów; niestety w dalszej części filmiku rozdają jakieś ulotki, co nie jest optymalnym rozwiązaniem fabularnym) – na pierwszy rzut ucha podniosły motyw sympho-polo zalatuje Rubikiem i brakuje w nim tylko wokalu Michała Wiśniewskiego, ale idiofoniczne kombinacje w tle nadają kawałkowi fajnej werwy jak z Let’s Get Ready To Crumble Russian Futurists. Rzeźbię trochę w gównie w tym momencie, ale czy ten zabawny wtręt instrumentalny na wysokości 1:18 to nie jest kicz-jazz przekształcony na chwilę w środkowe Kombi? –M.Zagroba
Pamiętacie jeszcze taki zespół jak Global Communication? Tak, to właśnie ich legendarne dziełko zatytułowane 76:14 wylądowało na 94. miejscu w ramach naszego płytowego podsumowania lat 1990-1999 w muzyce. W 2016 roku Mark Pritchard – połówka legendarnej formacji nie bawi się już w ambient-techno, lecz stawia na subtelną folktronikę przywodzącą na myśl dokonania Four Teta oraz świetne Ambivalence Avenue autorstwa Brytyjczyka Bibio (zwróćcie uwagę chociażby na samplowane dźwięki fletu).
Zdecydowanie, sznyt w duchu Warp (zresztą album Pritcharda ukaże się w maju w tej zacnej oficynie) daje mocno po oczach, jednak prawdopodobnie nie zajawiłbym się tak mocno tym kawałkiem, gdyby nie gościnny udział Thoma Yorke’a. O wokalu Thoma nie mam zamiaru dłużej pisać, bo wiadomo jak on działa, jednak sądzę, że lider Radiohead nie powstydziłby się takiej produkcji na swoich solowych albumach, ale i na dwóch ostatnich krążkach Radiogłowych. Możliwe, że na swoich solowych wydawnictwach Thom również podłubie mocniej w folktronice? A może tak właśnie będzie brzmiał nowy album Radiohead? Tego nie wiem, ale póki co mariaż Pritcharda i Yorke’a to całkiem niezły substytut w kontekście czekania na nowy album zespołu z Oxfordu. –J.Marczuk
Opisując pomysł na swoje najnowsze dzieło (zapowiedziany na 2016 album Rojus), Vynehall mówi o nagraniu, które miałoby za pomocą muzyki opowiedzieć jedną noc w jakimś fikcyjnym klubie. Po wykorzystaniu jego pomysłu przy interpretacji tytułu, "Beau Sovereign" można w tej historii traktować jako konkretną osobę. To koleś, który przychodzi do klubu sam i spokojnie tańczy, nie przejmując się zbytnio otoczeniem, podczas gdy my słyszymy jednostajny beat i zapętlone szepty. Jednakże, podczas gdy reszta klubowiczów zaczyna wymiękać, nasz bohater dopiera się rozkręca, stając się jednocześnie centrum parkietu, a dźwięki, mimo że już znajome, zaczynają ujawniać pełnię swojej imprezowej mocy. Nas to oczywiście nie dziwi – widzieliśmy go w akcji już wielokrotnie. –P.Ejsmont