Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Brytyjski duet AlunaGeorge nie ma ostatnio dobrej passy. Poprzednio na przeciętnym "I'm In Control" w nieudolny sposób wokalnie udzielał się Popcaan, tym razem przy produkcji pomagał Flume, a zespół notuje kolejny średni numer. Niezamierzenie śmieszny moment otrzymujemy przed pierwszym chorusem, kiedy napięcie dokręcane jest do maksimum, ale brzmi to tak, jakby George zasnął na chwilę nad swoim mikserem, przez co biedna Aluna w teledysku nie może ściągnąć skarpetki! Pierwsza połowa refrenu to ładna melodia wyśpiewana przez niezawodną Francis, ale już w drugiej części zaczyna męczyć niepotrzebnie pocięty podkład. Nie jest to na pewno aż tak irytująca propozycja jak wspomniana nagrywka z Popcaanem, ale do klasy singli z Body Music to w ogóle nie ma tu startu. –S.Kuczok
Największą siłą najnowszego tracka bliźniaczek Tegan i Sary jest kontrast zarysowany między dostojnie zaśpiewanymi, spokojnymi zwrotkami opartymi głównie na wolno płynących synthach, a mocno roztańczonymi refrenami, w których dziewczyny z pasją wyrzucają adresatowi tekstu nieuczciwe zachowanie. Po drugie, jak na perfekcyjny popowy singiel przystało, zabawa została skumulowana do niecałych trzech minut, przez co kawałek ani przez chwilę nie nuży. Dzięki temu "Boyfriend" właśnie awansował u mnie do ścisłej czołówki utworów kanadyjskiego duetu. –S.Kuczok
Ostatni przystanek Skepty przed Konnichiwą to techniczny nokaut (na gitarowym hooku "Regular John" Queens Of The Stone Age) spokojnie na poziomie "Ladies Hit Squad" oraz "That's Not Me". Może nie uświadczymy tutaj tej nośności, która cechowała agresywne "Shutdown", ale brytyjski raper jest na najlepszej drodze, aby w swojej kategorii strącić z tronu legendarny krążek Boy In Da Corner Rascala. W Boy Better Know nigdy nie było tak dobrze – podpisali Drake'a, przez co oficjalnie przestali być insajderską zajawką zrzeszającą najlepiej nawijające na Wyspach postaci (ok, gdzieś się zapodział rookie Stormzy), JME ustąpił miejsca bardziej charyzmatycznemu bratu i Skepta w UK rymuje już nie tylko w paśmie późnonocnym. Tylko dlaczego rewolucja trwała tyle lat? –W.Tyczka
Do Flaming Lips coverujących Bowiego podszedłem z całkiem pozytywnymi oczekiwaniami – z połączenia tak wybitnych muzyków powinno przecież powstać coś dobrego, nie? Niestety, po rozpoczęciu odsłuchu uderzyło mnie poczucie zbędności całego przedsięwzięcia. To przecież po prostu znane każdemu doskonale "Space Oddity" odziane w nowocześniej brzmiącą produkcję, która jednak nie sili się na jakąkolwiek próbę skłonienia słuchacza do odkrycia kawałka sprzed prawie 50 lat na nowo. W momencie piosenkowego zakończenia odliczania zacząłem się łudzić – może teraz cover naprawdę się zaczyna? Tak się nie stało. Flaming Lips sprytnie podczepili się pod śmierć Bowiego, składając mu bezpieczny hołd, który nikogo nie powinien urazić. Sukcesu artystycznego jednak nie stwierdzono. –P.Ejsmont
Trzy lata temu jako bonus track do płyty #willpower nagrany został kawałek "Smile Mona Lisa". Dawne dzieje, ale zmuszeni jesteśmy do nich wrócić, bo właśnie ukazał się teledysk do nowej wersji tej piosenki. Numer powstawał podobno pięć lat, a Wikipedia wspomina o jakiejś reklamie Lancii, w której został wykorzystany w 2012, ale zbadanie tej zagadki pozostawię Sarze Koenig i reszcie ekipy z podcastu Serial, bo choć proces twórczy Williama Adamsa intryguje, to nie mogę nie wspomnieć o kilku absurdalnych cechach tego piosenkowego panoptikum. Pierwszym kuriozum, które nie pozwala na poważne traktowanie, jest teledysk (mimo wszystko fajnie zrobione, można ten efekt na pewno jakoś ciekawie wykorzystać), a są jeszcze przecież mruczanka Nicole, groteskowe wypowiedzi muzyka, jak i krótkometrażowy film dokumentalny, przedstawiający will.i.ama zwiedzającego Luwr (nie żartuję). A sama piosenka? Wojtek dosłuchuje się w bicie Dumonta i coś w tym z pewnością jest, ale trochę to zbyt nudne, żeby się nad tym pochylać. –P.Ejsmont
Pochodzący z Waszyngtonu indie popowy kwartet uraczył nas w tym roku sofomorem Mode, na którym wdzięcznie połączył senne melodie, leciutkie jangle popowe frazy i syntezatorowe smużki motywików. Z dziesiątki tracków znajdujących się na długograju nie bez powodu największe wrażenie zrobił na mnie "Dans Un Autre Reve". Już inicjacja snująca się jak Diogenes Club nagrywający dla Cascine przykuwa uwagę, ale pięknie robi się dopiero w dostojnym, rozgrzewającym serce romantycznym, sophisti żarem refrenie zaśpiewanym w damsko-męskim duecie. Jak dla mnie Brett mogliby skupić się wyłącznie na takim songwritingu, bo choć płytka jest sympatyczna, to i tak zwykle zatrzymuję się tylko na tym kremowym, nieprzyzwoicie powabnym, siódmym indeksie. –T.Skowyra
Parę chwil Lone był nieobecny, ale wraca we wspaniałym stylu – nowy utwór nie wykorzystuje raczej nowych sztuczek, ale nie szkodzi to jednak w żadnym stopniu, ponieważ te stare użyte są doskonale. "Backtail Was Heavy" bliżej raczej do Galaxy Garden niż do Reality Testing, co jest dla mnie dużym plusem. Najbardziej absorbujący w tym numerze jest oczywiście intensywny, rave'owy bit – być może najbardziej oldschoolowy w karierze brytyjskiego producenta. Jednak nie całość sprowadza się do łupanki; równie ważną rolę odgrywa tutaj rozpływająca się w boardsowych brzmieniach, atmosferyczna koda utworu. To yin i yang każdej dobrej wixy – ekstatyczne uniesienia i chwila zadumy. Nie ma co, Matt Cutler narobił mi smaka na kolejny album, którym mam nadzieję już niedługo! –A.Barszczak
Jej dyskografia nie wygląda na razie imponująco, bo to zaledwie kilka piosenek, bo i kariera trwa dopiero nieco ponad rok. Najnowszy utwór urodzonej w Oslo Norweżki może sprawić, że jej działania nabiorą rozpędu. Wraz z "Baby" Ania z Północy na dobre odchodzi od electro popowych inklinacji pojawiających się chociażby na "Oslo" i podąża w wyznaczonym na "The Dreamer", satynowo-synth-popowym kierunku. Co więcej, tym nowym songiem Skandynawka przekracza próg baśniowej krainy zanurzonej w malinowo-cyjanowej mgiełce oświetlanej ciepłymi, soft-rockowo-synthowymi lampkami. Wsłuchajcie się upojne melodie oraz w księżycowy refren i nie próbujcie walczyć z tą nocną, czarującą ceremonią dźwięków. –T.Skowyra
Już za kilka dni ukaże się kolejna, druga po Forever (Part II) EP-ka Snakehips, All My Friends. Obok numeru tytułowego, który stał się pewnego rodzaju hitem, na małej płycie pojawi się również kawałek goszczący jednego z największych wygranych tego roku, czyli Andersona .Paaka. Brytyjskie duo nie straciło rezonu i podrzuca kolejny soczysty background lekko iskrzący kolorytem świetnego "Gone", a Paak, którego flow wciąż kojarzy się z Kendrickiem, kładzie na podkład kilka porządnie nawiniętych linijek. A to oznacza, że być może tym razem Snakehips nie wymięknął na całej długości EP-ki. Zagadka rozwiąże się 15 kwietnia, ale skoro dwa trafienia już zaliczyli, to prawdopodobieństwo, że całość zatrybi prawilnie jest bardzo duże. –T.Skowyra
Nowy album PJ Harvey powstawał w specjalnie skonstruowanym studiu umożliwiającym publice podglądanie zespołu podczas pracy nad materiałem. Nawet fajny pomysł, pytanie tylko, czy przyniesie zadowalający efekt. Angielka udostępniła już pierwsze fragmenty The Hope Six Demolition Project: "The Wheel" oraz "The Community Of Hope", które jakoś nie zapowiadają wielkich zmian w kierunku obranym na nudnawym Let England Shake. Kilka dni temu pojawił się trzeci utwór zapowiadający longplaya. I tym razem robi się już trochę zabawnie, bo "The Orange Monkey" brzmi jak przyśpiewka pomagająca zabić czas starym marynarzom odbywającym potwornie długi rejs. Dlatego jeśli zdecydujecie się posłuchać, to polecam uzbroić się w odrobinę rumu – wtedy z pewnością lepiej wejdzie. –T.Skowyra