Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
B. Bravo na początku dekady dość sprytnie imitował dam-funkowy masterplan (EP-ka Computa Love) i dzięki temu został zapamiętany przez pewne grono odbiorców. Dziś Adam Mori przygotowuje się do wydania debiutanckiej płyty Paradise, która, sądząc po kilku już udostępnionych fragmentach, będzie zlepkiem wakacyjnych wibracji z g-funkiem, boogie-funkiem, nu-disco czy synth-r&b. I tak się składa, że na razie moim ulubionym singlem z nadchodzącego w kwietniu LP jest "Can't Keep My Hands Of You" z gościnnym głosem znajomej Adama, Revy DeVito. Dlaczego? Bo moja słabość do takich progresji akordów skondensowanych w chłodnym, ale jednocześnie gorącym od emocji r&b-gemie jest zbyt duża, abym mógł się oprzeć. Dodajmy to tego atłasowy, zmysłowy timbre Revy (przypomina mi trochę Kelelę) będący symbolem-krzyżówką 90sowych chartsów oraz modernistycznego podejścia do r&b i mogę się rozpływać w kolejnych, kojących moje nerwy zapętleniach. Wam też zalecam. –T.Skowyra
Wiadomo – 2017 stoi pod znakiem gitarowych powrotów. Slowdive, Land Of Talk, Ride... Długo by wymieniać. Najczęściej wszystko skwitować można przeciągłym "meh", więc kiedy odpalałem najnowszy singiel Broken Social Scene, nie miałem złudzeń ani nadziei. Na szczęście bardzo miło się rozczarowałem. Choć trochę "tak już się nie gra", to standardowy, pozornie chaotyczny przepych "Halfway Home", w którym buzuje dużo motywów, rozbudowana konstrukcja oraz w miarę wyraziste hooki, ratują zespół przed geriatrią (c'mon – 7 lat minęło). Jestem w stanie zaakceptować formułę, która kreatywnie nawiązuje do przeszłości, więc stawiam plusa i po cichu liczę na niespodziankę (raczej) w postaci albumu, który co najmniej utrzymałby ten poziom. –J.Bugdol
Życie Norbiego jest jak pomarańcza. Zastanawiam się, z czym kojarzy mi się nowy singiel Norberta Dudziaka, postaci jedynej w swoim rodzaju, która z pomieszania żenady i jakiejś dziwnej do zdefiniowania "sympatyczności" stworzyła własne nie wiadomo co. Z "Chcemy Bawić Się" jest podobnie – z jednej strony słychać mozolne łapanie się współczesnych patentów panujących w EDM-owym tyglu już od kilku sezonów, a z drugiej Norbi nie jest w stanie pozbyć się disco-polowej przaśności, dzięki której wabi(ł) masy. Mimo to, z tej dziwacznej fuzji powstał chwytliwy singiel (nowe disco kołyszące się w rytmie EDM-owej błazenady celebryty), który może i będzie tylko kilkugodzinną ciekawostką, ale leżącą daleko od granicy zła tego świata. Czyli summa summarum, koniec końców, ad extremum, PER SALDO – koleś pozostanie dla mnie sprzecznością i zagadką, której nie jestem w stanie rozwikłać. –T.Skowyra
Slowdive czaru sprzed lat nie stracili. Młodzieńczą werwę? Już tak. Gdy sukcesywnie tracąca słuch Rachel Goswell schodzi na drugi plan, a do głosu dochodzi Neil Halstead, Brytyjczycy jeszcze bardziej zatracają się w estetyce minimalnego aranżu spod znaku Pygmalion. Ale tutaj nie powiewa już tym klinicznym chłodem uprawianym przez nich dwadzieścia lat temu, kiedy band wyczekiwał rychłego wydawniczego końca. "Star Roving" też z tego żadne – kotłujące się gitarowe faktury ustępują miejsca balladycznej pop-rockowej konstrukcji. Pierwszy raz na powierzchni utworu tak obficie rozlewa się starcze ciepło. I właśnie ten nastrój łagodnego smutku każe zastanowić się, na co w przypadku Slowdive tak naprawdę czekałem. Bo słysząc przed kilkoma tygodniami pierwsze przymiarki do kompaktowego reunionu, w uszach miałem tylko wapniacką kalkę przeszłych dokonań. Nikomu niepotrzebną syntezę wielkości najntisowego grania. Teraz, powolutku, zaczynam wierzyć w sens głośnego powrotu, no bo kto inny ma szansę rozgonić songwriting XX i Beach House, jeżeli nie Slowdive? −W.Tyczka
Kolektywne, redakcyjne podkochiwanie się w Wilburnie zawsze wydawało mi się na swój sposób nie tylko urocze, ale i zabawne. No bo, umówmy się, gdzie takiemu panu-od-monolitów Future do singlowej swobody i wyrazistości Thuggera? Jeffery już od dobrych trzech mixtape'ów rzuca same trójki, a posłuchawszy S/T, to już w ogóle wypadałoby urządzić jakiś wirtualny ostracyzm wszystkich tych, którzy podważają status czarnego Bowiego. A rys dwudziestopięcioletniego reprezentanta Atlanty przywołuję dlatego, że "Heatstroke" to w istocie trochę takie one man show (:-(), gdzie "king of the jungle, tycoon" w stu procentach leci na wajbie z naszego 7.6. Umówmy się więc, że chórki i refren Grande i Pharrella to tylko filler dla najlepszego rapowania i najśmieszniejszych metafor oraz porównań tej dekady. Produkcyjnie? Bez wątpienia najlepszy utwór na Random Access Memories. –W.Tyczka
Bezkres kosmosu z pewnością jest w stanie pomieścić bardzo wiele, ale zdaje się, że kompozycja "Saturn", to nawet jak na takie niedookreślone gabaryty wszechświata, nieco zbyt wiele. Owszem, tematyka tej niepojętej materii fascynowała największych tego świata już od czasów przedplatońskich, stąd nie dziwi fakt, że kiedy Sufjanowi nie wyszło z udźwięcznianiem podziału terytorialnego USA, to postanowił unieść się ponad te Stany (bynajmniej nie do Kanady) i sięgnął zdecydowanie wyżej. Szkoda tylko, że efekt finalny potwierdza fakt, że kosmosowi należy dać wybrzmieć tak, jak zrobiła to NASA, a nie ubierać go w kubraczek ponowoczesnej poezji. Wywód Stevensa brzmi jak żart. Pseudo-teologia idzie pod rękę z popkulturową naiwnością, a reszcie supergrupy nie udaje się zatuszować tego lirycznego niedowładu. Pitchowany, zdehumanizowany głos spiritus movens projektu irytuje po pierwszych czterech linijkach tekstu, mostek pachnie tanim elektronicznym pop-trancem z początku milenium, a powtarzane w nieskończoność elektrofonowe akordy przyprawiają o ból głowy. Magiczna formuła z końcówki utworu, zapętlone słowo "love", nie wymaga dodatkowego komentarza. –W.Tyczka
Zayn Malik nie ma lekko. Koleś był w One Direction, coś więcej trzeba dodawać? A jednak doceniam starania tego chłopaka, bo zamiast zostania kolejnym Edem Sheeranem tego świata wolał szukać ciekawszej drogi. Nagrany wspólnie z producentem Oceana album Mind Of Mine (co prawda marny, ale ze dwa numery się broniły), wspólne kawałki z Kehlani, M.I.A. czy Snakehips (przebojowy "Cruel") − to wszystko pokazywało, że na Zayna nie można patrzeć z góry i BEZPODSTAWNIE go krytykować. Zwłaszcza, że najnowszy kawałek nagrany wspólnie z PARTYNEXTDOOR, "Still Got Time", to przyjemny, drake'owy (patrzę na przytulne, podlane tropikaliami wałki z More Life) joint, który może nawet wrzucę na swoją playlistę, gdy lato będzie w pełni. Jasne, za mało wyrazisty song, ale Zayn wciąż ma czas i kto wie, może w przyszłości jeszcze wszystkich nas zaskoczy? −T.Skowyra
Meksykańska mieszanka PREP i Chaza Bundicka wjeżdża z kolejną dawką podbitego funkiem soft-rocka, tym razem w mniejszym stopniu zaraźliwą niż w "Changes", ale być może jeszcze bardziej wysmakowaną. Pod lazurową taflą napędzanych klawiszami akordów mienią się zamglone twarze Fagena, Rundgrena, po trochu Rodgersa i Harrisona, a liczne instrumentalne wtrącenia delikatnie bez choćby cienia nerwowości rozburzają jej powierzchnie. Czy tak właśnie brzmi lo-fi pop skierowany do Marka Niedźwieckiego? Sam nie wiem, ale ja tam nie pogardzę. −W.Chełmecki
Od jakiegoś czasu bardzo kibicuję Uziemu. Zeszłoroczne mixtejpy (z naciskiem na vs. The World) pokazały na co go stać, zwrotka na "Bad And Boujee" pokazała go światu, a "XO TOUR Llif3" pokazuje, że to jeszcze nie wszystko. Chłopięcość i lekkoduszność, która tak bardzo charakteryzowała jego nagrania niby pozostaje, ale skonfrontowana zostaje z "prawdziwym życiem" i autentycznie poruszającymi rozterkami. I tak szeroki przekrój flow poszerza się jeszcze bardziej, a sam Vert czasem wpada w Thuggerowe rejony, choć cały czas pozostaje to pod większą kontrolą: gładsze i przystępniejsze. Na ten moment to jeden z najczęściej słuchanych przeze mnie tegorocznych numerów, a jeśli Luv Is Rage 1.5 jest jedynie przedsmakiem przed bardziej pełnowymiarowym projektem, to już nie mogę się doczekać. –A.Barszczak
Lech Poznań ma powody do świętowania − niedawno skończył 95 lat. Piękny wiek. Na tę okoliczność powstała nawet piosenka, ba, hymn, który ma zagrzewać do boju piłkarzy Kolejorza. Autorzy: Michał Wiraszko z Much i Adam Brzozowski ze Snowmana, czyli muzycy i kibice jednocześnie. I wszystko pięknie, jest nawet nawiązanie do słynnego "You'll Never Walk Alone" Liverpoolu. Ale problem w tym, że gdybym usłyszał przed meczem ten zainspirowany najnudniejszym, pozbawionym jakichkolwiek znamion oryginalności, wysilonym patosem The National, Arcade Fire, późnego Interpolu czy innych miernych zespołów, których nawet nie pamiętam i nie chcę pamiętać, to pewnie przy pierwszej lepszej okazji załadowałbym samobója i poczuł się wtedy odrobinę lepiej. Nie będę się dalej znęcać, bo to trochę nie fair. Mogę jedynie na koniec napisać: elo, nie jesteś w naszej drużynie. −T.Skowyra