Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Bazgram: Bezwstydnie bitelsowski songwriting to mój kryptonit, a Montero, który od kilku lat zawiesza poprzeczkę facebookowym rysownikom tak wysoko, że nie tylko nie myślę jej muskać, ale wręcz o jej istnieniu słyszałem tylko z plotek, także na polu muzycznym okazuje się w swoich najbardziej błyskotliwych momentach całkiem do pomylenia z typem z Tame Impala albo z typami z Elephant 6. Nawet wyłaniający się jakoś w połowie dżingiel (The Who Sell Out się kojarzy) to jego odpowiednik na-na-nania z "Hey Jude", więc wszystko się zgadza.
Bazgram: Frapujące rzeczy, trochę jakby ktoś dostał zlecenie przerobienia chansonowego szlagieru na muzykę parkietową i nie bardzo wiedział, jak się za to zabrać, czyli jak "Wszystko Czego Dziś Chcę" Brodki, gdybym nie zasnął w czterdziestej sekundzie. Muzyka do bycia wyrzucanym z klubu za płakanie ludziom do drinków. Dla wszystkich, którzy chcieliby potańczyć do i pośpiewać z Françoise Hardy, ale tańczyć nie ma jak, a śpiewać pasowałoby po francusku.
Bazgram: Nie wiem, czy nawiedzonemu B-side'owi jednego z moich ulubionych aktywnych zespołów nie jest aby bliżej do OST-u z Lost In Translation niż do czegokolwiek z ich regularnych albumów. Coś dla siebie dostają fani aliteracji (jak "echolalia" ewoluuje w "alcoholic" w 0:31, to tacy aliteracyjni zboczeńcy jak ja się w ogóle czerwienią), melodii kroczących w górę ("and there's nothing you could possibly say...") i w dół ("...to persuaaade theeem"), a także konkretów – minuta szesnaście i można od nowa. After all this time? Alvvays.
Gaata: Niektórzy ludzie mają ton głosu, który (niezależnie od tego co mówią) sprawia, że chce się zwinąć w kłębek i zasnąć. Tak właśnie jest w przypadku Patricka J Smitha, ale na szczęście jego łagodny szept pasuje jak ulał do solowego, dream popowego projektu artysty. Brookliński multiinstrumentalista odpala kosmiczne syntezatory i wystrzela nas w czasy, gdy przyszłość była piękna i pełna nadziei. Tęskne drony, niczym hipnagogiczne syreny kierują nas ku skałom słodkiego zapomnienia. Marzenie, by zasnąć i się nie obudzić dawno nie było tak kuszące.
Paak poleciał na bogato tym razem. Synth-funkowe, neptunesowe "TINTS" okraszone blueprintowym blichtrem dostarcza jedynie pozytwnych wrażeń. Sami się przekonajcie!
Charli i Troye chcą wrócić do lat dziewięćdziesiątych. Mi tam jest dobrze w końcówce 10s, ale sam utwór to srogi dance-popowy banger. Handicap za nawiązanie do Prince'a i Matrixa (okładka).
Ceniony nu-jazzowy kolektyw łączy siły ze Szwedami z Little Dragon, żeby zaoferować Nam nastrojową, dżezawą mimikrę Portishead pozbawioną elementu dekadencji. Możecie próbować wyłączyć ten numer w połowie, ale raczej Wam to się nie uda.
Kelela wypuszcza ostatnio takie remiksy, że głowa mała, a niedawno wydana reinterpretacja "Waitin" to już w ogóle cud, minimalizm i hologramy. Pan Kaytranada ma takie skillsy, że potrafi każdy utwór umieścić w swoim tlcowym, future-soulowym kontinuum. Dajcie się w nim uwięzić.
Jessie daje sobie na chwilę spokój z sade'owym contemporary popem i idzie w tany. Ware ponownie odnajduje w sobie naturę house'owej divy i strzela popisy na madge'owym, post-discowym bicie w sam raz pod voguing. Jeśli nadgodziny, to tylko takie!
Moja osoba bardzo upodobała sobie ten nokturnowy, weekndowy bengierek z funkowym, erotycznym wajbem. Wokalistka nazywa się Cynthia Nabozny, czy trzeba dodawać coś więcej?