
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
KKB wrzucili wczoraj z zaskoku świeżą EP-kę, więc piszę o niej już dziś, bo to jeden z moich ulubionych nowych zespołów. W porównaniu z ich ostatnimi nagraniami niewiele jest na tym wydawnictwie gitar, a już w szczególności w utworze "The River". Jego closer brzmi bardziej jak skrzyżowanie smutnego italo Sally Shapiro z dokonaniami Pet Shop Boys. Tak że nie ma możliwości, żebym mógł nim wzgardzić.
Laura na solowym odcinku kariery też świetnie daje sobie radę. Bitowe cacko Flume’a, na którym z werwą pomyka, to grimesowy dream-synth-pop wzbogacony pierwiastkami footworku i edm-u. Nie pozwólcie utonąć temu znakomitemu kawałkowi w odmętach listy Carpigiani.
Czasami mam wrażenie, że Kero to najfajniejszy zespół na świecie, szczególnie po ostatnim koncercie w ramach gdańskiego Soundrive. Jednak w studiu to zupełnie inny band niż na żywo, bardziej wysublimowany i nastawiony na ładne melodię. To ich duży atut, bo zamiast jednego KKB, mam dwa. Pierwszy punkowy, drugi indie-popowy z domieszką elektroniki i azjatyckich wpływów.
Na nadchodzącej płycie producenckiej Kubiego usłyszymy niemal wszystkich najlepszych raperów w tym kraju, a że ten młokos zna się na robieniu grubych bitów, to szykuje się dobre wydawnictwo, jeśli nie całościowo, to na pewno na odcinku pojedynczych utworów, takich jak na przykład. "Lifestyle". Ten utwór to chamski, hedonistyczny banger, który nie raz poleci w nocnym klubie i który udowadnia, że ze starej gwardii to właśnie Borixon najlepiej odnajduje się na njuskulowych produkcjach.
Trochę imponuję mi to, jak łatwo i efektownie ten zespół odciął pępowinę od swojego pcmusicowego matecznika i podążył otwartą drogą do mojego serca. W przybrudzonym, cardginasowo-jpopowym "The Open Road" Kerowcy ani na moment nie zbaczają z pożądanego przeze mnie kierunku i poptymistyczna chwała im za to.
Rycerzyki (Maciek Pitala): Specyficzny puls i lekko akwatyczny klimat tej delikatnej i zwiewnej piosenki sugerują, że być może mamy tu do czynienia raczej z jakimś zaginionym (i szczęśliwie odnalezionym) nagraniem Stereolab, niż z utworem długowłosych rekonstruktorów psychodelicznego rocka. Z oczywistych względów nie mam pojęcia o czym chłopcy śpiewają, ale wyobrażam sobie, że to z pewnością musi być coś o jakimś shintoistycznym bogu, który postanowił czmychnąć na chwilę ze swojej świątyni i wybrał się do łaźni, a podczas kąpieli nucił sobie wesoło linię basu z tego kawałka. Wcale mnie to nie dziwi.
Solange'owskie, bogato zaaranżowane alt-r'n'b chwytające na serce dostojną szlachetnością. Śpieszcie się kochać Kelsey, nim zrobi się o niej głośno. Na dodatkowy plus zasługuje tu też bardzo estetyczny teledysk.
Ten audsajderski, dziwaczny synth-pop kreśli obraz emocjonalnej dekompresji świeżo po miłosnym rozczarowaniu. Złamane serce na vocoderowo-macdemarkowską modlę. Jestem szczerze zaintrygowany i czekam, jak zareaguje na to Duchologia.
Początkujący duet z Londynu świetnie odnajduje się w stylistyce tęsknej muzyki klawiszowej i z dużą lekkością oddaje do użytku electro-popową balladę w duchu Fleetwood Mac. Halo Policja, proszę przyjechać na fejsa, bo mamy tu do czynienia z gustownym, uzależniającym mostkiem.
Future'owski, brzmiący jak zapowiedź bardziej melodyjnego Narkopopu "Koper" to najlepszy Kaz od dawna, to nokturnowy, błyszczący numer, który delikatnością bitu i chwytliwością autotune'owego refrenu ("nie mogę spać bez benzo") pozostawia w pokonanym polu wszystkie tegoroczne kawałki Jacka. Nie dość że elegancki, ripitowalny trap, to jeszcze przekazuje ważne życiowe mądrości: "nienawidzę reggae i nie pijam yerba mate".