Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
How To Dress Well na bicie Jam City szuka prawdziwej miłości w metropolitalnym zgiełku. Wejście funkującego basu jak nieoczekiwany strzał fantomowego Kupidyna.
Wasz ulubiony filozof znowu piszę swój ekstrawagancki, hipnagogiczny traktat. Barytonowy wokal w połączeniu ze sprężystym basem i krystalicznymi pasażami fortepianu sprawiają, że nawet dzieła Heideggera nabierają sensu.
Post-rozstaniowe "10 Minutek" w wersji emo-rap. Porzucony Lil Malone wylewa swoje żale na depresyjnym, syntezatorowym poszyciu.
Solówka Elbrechta to niezmiernie piękny rozgardiasz, bogaty w intrygujące zwroty akcji i pozornie nieprzystające do siebie inspiracje. Długo się zastanawiałem nad tym, jaki by tu jeszcze kawałek Kostarykańczyka dorzucić do listy, ostatecznie postawiłem na coś, co trochę przełamuje dość ponurą atmosferę albumu. Macie zatem tę byrdsowską, wygrzewającą się w popołudniowym słońcu plecionkę.
Zwykle z dużą rezerwą podchodzę do białasów wcielających się w rolę motownoskich amantów o miękkim sercu. Tutaj jednak nie mam za bardzo do czego się przyczepić.
House'owa, maskulinistyczna odpowiedź na "Call Me Maybe". Jak już koniecznie musicie podbijać na cyku do sztuń, to tylko przy tym.
Satynowa, odprężająca ballada Jhene pozwala na chwilę zapomnieć o problemach dnia codziennego. Słuchałem tego księżycowego r’n’b dziś tak często, że aż zaciął mi się crusher.
J Hus rozwiewa wszelkie wątpliwości na temat tego, kto jest najlepszy w bezczelnie nośne afrotrapy. Co się w tym Londynie robibi?
Właśnie tego rodzaju urocze, prostolinijne indie rockowe kawałki wykończone barwnym synth-popowym ściegiem przywracają mi wiarę w siłę oddziaływania gitar. Som na świecie utwory, o których pokątnie marzą riffowi sceptycy.