Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Co prawda lato dawno już się skończyło, ale ja wciąż nadspodziewanie często wracam do tego przyjemnego, niepozornie przebojowego wakacyjnego jointa. Tylko jakie wearing nothing? Obecnie to raczej sweterek w serek.
To chyba jedyny rzetelnie rozpisany numer na prześmiewczym, wypełnionym po brzegi suchymi żartami albumie Alejandra Cardenasa, którego z tylnego siedzenia wspomaga utalentowany pan Elbrecht. Gdyby było tam więcej takiego inteligentnego, iskrzącego pomysłami post-disco, to pewnie byłaby to moja płyta roku. A tak, zostaje mi tylko ta poptymistyczna reklama OZE na 9.0.
Romantyczny, lekko smutnawy lo-fi house autorstwa znanego amerykańskiego komika pozwala bezboleśnie wtulić się w kocyk nostalgii. Kto się nie wzrusza, ten najpewniej z policji.
Maxwell kłania się w pas, D'Angelo też z uznaniem kiwa głową. A ja po prostu ripituje z uporem maniaka, wam również zalecam.
Owszem, "Passionfruit" zajebiste, jednak moje serce skradła dopiero ta zmysłowa, wydelikacona kołysanka do snu w luksusowym penthousie. Wiecznie niezaspokojona potrzeba bliskości w czasach Tindera, czyli typowa drake’owszczyzna, tym razem subsydiowana jamajską rytmiką przefiltrowaną przez deep house'owy powab.