Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Mój ulubiony obecnie polski duecik znowu oddaje nas we władanie swojego słodko-gorzkiego, autorskiego synth-popu, który nastręcza wielu problemów z prawidłowym umiejscowieniem go na mapie współczesnego krajobrazu muzycznego. Wszystko jest tu fajne, ale najciekawszy w tym podłączonym do wirtualnego świata numerze wydaje się niepokojący acid-micro-house’owy pierwiastek z darkwebowych otchłani. Posłuchajcie mnie i dajcie dużo serduszkowych emoji.
O ile solowa twórczość AlunaGeorge (zniknięcie George’a Reida to zagadka godna Strefy 11) jest dla mnie od kilku lat pasmem rozczarowań, to gościnne występy panny Francis wciąż dają mi sporo frajdy. Wczesnodisclosure'owy, juniorboysowy soundsystem SG Lewisa to środowisko, w którym Aluna czuje się jak u siebie, a Carpik jak ryba we flourescencyjnej wodzie.
Znakomita ta nowa EP-ka Aphexa, pełna nieregularnych, zaskakujących bitów i pięknych melodii. A indeks czwarty, czyli soniczna ilustracja wędrówki do lepszego świata, drogi do oświecenia, to już w ogóle sprawia, że miękną mi kolana. Synth-breakeat-ambientowy raj, do którego prowadzi nieprzystępne, połamane intro.
Bardzo leży mi ten niegdyś żarówiasto-landrynkowy band w nowej, indie-popowej odsłonie z momentami niemal college rockowymi riffami w synthowej zawiesinie. Optymistyczne "Make Believe" to coś w podobie azjatyckiego Cardigans pod banderą schyłkowego PC Music. Dobre granko, uwierzcie mi.
Czołowa postać z ekskluzywnej galerii Carpigiani Darlings wraca z intymnym, post-aaliyahowym synth-popem skrytym w mroku samotnych nocy. Słuchajcie, jest taki czelendż, że musicie dać minimum trzydzieści lajków, bo inaczej Lolo dziś nie zaśnie.
Poldonek w abstrakcyjnym, kosmologicznym trapie nie ma sobie równych. Nowy artefakt hewrańskiego znachora wysyła nas w kosmos niczym SpaceX Teslę. "Idealne do auta, na wesele, wszędzie", a szczególnie do lewitowania w pasie Oriona.
Przeważnie uroczo zahukani Nowozelandczycy wypolerowali ostatnio swoją indie-popową brykę i ruszyli przed siebie z Tango In The Night w wysłużonym kaseciaku. Teraz jest selektywnie, klarownie i tanecznie, czyli wprost pod mój gust. Trochę późno zakochałem się Yumi, tak tylko mówię.
Wschodzące gwiazdy polskiego niezalu umilają piąteczek bolandzką wersją ścieżki dźwiękowej do BoJacka Horsemana. To tyle z mojej strony, a teraz Netflix, Trzy szóstki, Mewra hobbyn i kocyk, bo jeszcze będzie czas, by pisać dłuższe blurby.
Komentarz czytelnika (Paweł Wycisło): Typowy polski raper od miesięcy siedzi nad rosołem i zamiast pójść w ślady Larry'ego Birda z 18 sierpnia 1992 roku, nadal nagrywa muzykę. W międzyczasie Leh segreguje zapomniane widokówki z Gdyni, włącza odpowiednio melancholijny bit i przypomina, że prosty hook, charakterystyczny głos i charyzma wystarczą, by przykuć uwagę."Byliśmy gówniarzami – wszystko się wyolbrzymiało". Teraz jesteśmy dorośli, wciąż doceniamy dobry rap.