Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Połówka legendarnego Everything but the Girl wraca w blasku dystyngowanego, geometrycznego disco. Królowa jest tylko jedna.
Psych-trapowi gondolierzy transportują weneckimi kanałami swoje narkotyczne makaronizmy. Michał Milowicz zapewne słucha tej namiastki LSO z wypiekami na twarzy.
Przemycający perfumy marki Nakata replikant szuka schronienia przed deszczem w zachmurzonym Tokio. Niestety, pozostanie mu tylko taniec i narzekanie na Gene'a Kelly'ego.
Rozmiłowane w dyskotekowych patentach trio z Markiem Barrottem na czele stawia na skąpany w słońcu house, który spokojnie mógłby stanąć w szranki z produkcjami Todda Terje. Rejs ekskluzywnym transatlantykiem w kierunku tanecznego zatracenia.
Tinashe odsłania przed nami ekstrawertyczną, mainstreamową stronę swojej osobowości. Choreograficzny popis Kachingwe na tle popu/r’n’b z układu słonecznego Trappist-1 co prawda nie ścina z nóg, ale zdecydowanie nie ma dramatu.
Post-apokaliptyczne future-country autorstwa Neptunes (fajnie, że Pharrell i Chad znowu są razem) podchodzi mi znacznie bardziej niż “Filthy”. Nie wierzcie Pitchforkowi, to naprawdę dobry utwór.
Kawał porządnego, densflorowego hymnu na rzecz ruchu LGBT. Wysokooktanowy, pocięty chorus jako antidotum na podtatusiałego Timberlake’a.
Ktoś w końcu musiał przejąć schedę po niegdyś co najmniej świetnych, a dziś niestety obsiadających okoliczne wysypiska rockistowskich śmieci Muchach. To co, niedzielna partyjka Kenta nad wzburzonym Bałtykiem?
To uczucie, kiedy pełen entuzjazmu wchodzisz na swoje konto, a tam znowu manko. Savage przypuszczalnie nie pamięta już, jak to jest, ale dla większości z was to zapewne codzienność. Bądźcie więc przez chwilę jak Dillinger i posłuchajcie beznamiętnie metodologicznego "Bank Account".
Nie będzie chyba wielką przesadą stwierdzenie, że Kanada w ostatnich latach urasta powoli do miana światowej stolicy zwiewnego sophisti-popu. Co więcej, nie zdziwiłbym się, gdyby Justin Trudeau miał "Petals" na swoim Ipodzie.