Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Filipiński, poślubiony LA producent wlewa trochę dance-popowego, ukłutego wirusem azjatyckiej przyswajalności optymizmu w serca wszystkich niepoprawnych romantyków. Główną atrakcją tej sonicznej apoteozy wakacyjnego romansu jest jednak refren, w którym największe wrażenie robi piękny splot chaotycznie porozrzucanych synthów z rozleniwionym wokalem. Dajcie się ponieść uczuciu.
Mroczny, minimalistyczny bit i depresyjne, przesiąknięte beznadzieją nawijki nie pozostawiają wątpliwości, bracia posmutnieli na dobre. Przemysław Gulda w szoku.
Rich jako figura pracy zespołowej nad trapowym projektem kompletnym, Plug Walk jako najlepsza reprezentacja tego, co na takim projekcie powinno się znajdować. Przeurocza niechlujna modulacja x beecik od pluga z kosmosu x wykalkulowany repeat value, do którego końca wciąż nie dotarłem. Karpidżianowy pewniaczek.
Ross Geller odwrócił się od przyjaciół w imię coraz bardziej urozmaiconego, wielowektorowego lo-fi house’u. Na jego tegorocznej epce podoba mi się każdy numer, może i wolę Cage'a, ale przy meandrycznym, pogrążonym we wspomnieniach ojcu też chodzę z uznaniem na paluszkach.
Modern-funkowe, zakceleryzowane Destiny’s Child na wysokiej jakości sterydach. Hudson Mohawke odbija dziewczynę Timbalandowi.
Nowy, dostrzeżony na obrzeżach lo-fi house’owego środowiska nabytek Brainfeedera trochę urozmaica swoją paletę brzmieniową, dorzucając do niej trademarkowe chwyty Les Sins, Moodymanna czy nawet Jensen Sportag. Bardzo szanuję takie transfery.

Zdeterminowani bracia Brown kłaniają się wpół Three 6 Mafii pod nadzorem sprężystego, minimalistycznego bitu. Marta Linkiewicz już pakuje się do Lambo.
Rycerzyki budzą się z zimowego snu i swoim akwarelowym indie-popem rozbudzają wakacyjne oczekiwania. Tristan i Izolda na pikniku.
Żarliwa rozmowa targanych wątpliwościami kochanków zawieszona na linii gitarowego r’n’b. Mógłbym słuchać tego wspaniale uzupełniającego się duetu w nieskończoność.