Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Londyński producent rozświetla ciepłą letnią noc blaskiem bardzo kojącego, karaibsko taktowanego house’u nienachalnie odsyłającego do twórczości Janet Jackson. Ptaszki ćwierkają, blue curacao leniwie się sączy, odprężający, orbitujący wokół soki (chyba tak się to odmienia, no nie?) bit płynie, czyż to nie wymarzony scenariusz pod grę wstępną? A może to tylko majaki z samotności w gasnącym świetle miasta?
Niestety mam sporo zarzutów względem comebacku GGD. Po pierwsze, to bardzo estetyczne, ale jednak flaki z olejem, po drugie, utwór tytułowy ciągnie się w nieskończoność, a po trzecie, interludia dodatkowo rozwadniają strukturę albumu. Na szczęście w całym tym gąszczu zawiedzionych nadziei i ostentacyjnej beztreściowości znalazły się dwa wybitne osiągnięcia, a konkretnie wzmiankowane już tu wcześniej "Lotus" i tropikalnie krautrockowe (circa wczesny Kraftwerk), orzeźwiające niczym limonkowy sorbet na skwarnej, karaibskiej plaży "Too Much, Too Soon". Zatem rzućcie wszystko (a zwłaszcza słuchanie pozostałych tracków z Kazuashity) i delektujcie się tym czystym, niczym nieskalanym pięknem.
Przepraszam, ale który mamy rok, że Pharrell jest tak zawalony robotą? Bo wiecie, to taki utwór, że od razu wiadomo, kto za nim stoi, kto pociąga za sznurki. Tylko dość nieoczekiwanie jest to bardziej taki plemienny clipsiak niż typowy, instant przebojowy pop, do którego przyzwyczaiła nas Arianka. Tak właśnie wygląda mainstreamowe zaklinanie lepszych dni.

- Halo, policja, podoba mi się nowy wakacyjny joincik Gorillaz, czy to podchodzi pod jakiś paragraf?
- Nie, o ile to faktycznie będzie hit tegorocznego lata.
- Niestety nie widzę innej możliwości, taki calvinowski, słoneczny post-funk to wakacyjny pewniak.
- To co mi pan truje dupę w ten upał?

Progres tego duetu coraz bardziej mnie zadziwia, ale może trzeba się już powoli zacząć przyzwyczajać do tego, że to obecnie najlepszy tandem w polskim rapie. Nie ma ściemy, ta charyzmatyczna, kinofilska przewózka po onirycznym, kabalistycznym bicie w duchu wczesnych produkcji Clamsa Casino wbija się do łba jak zły. Oni Solar i Białas, my Guli i Homex.
Ten zespół z Izraela poznałem dopiero w tym roku, ale okazuje się, że wydali kilka EP-ek i singli w ostatnich kilku latach. Na ich pierwszym longplayu jest sporo piosenek takich jak ta, ale "Before I Fall" dobrze streszcza, o co chodzi w tej muzyce – dream pop, Baleary, trochę chillwave, ale w wydaniu raczej hi-fi i z trudnym do uchwycenia elementem niepokoju na dalszym planie, trochę jakby Leon Vynehall był zespołem grającym piosenki. GDM ogrywają lubiane przeze mnie style i tropy niemal do przesady, ale nie mogę przestać do nich wracać.
Ariana wypłakała już Niemen po zamachu w Manchesterze i wraca do robienia popu pod producencką rękę z Max Martinem. Słodko-gorzkie mierzenie się z traumą w takt podgarage'owionego, pozbawionego skaz synth-popu.