Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Tajemniczy, portugalski DJ rzuca na żer otępiałego od parkietowej gorączki tłumu plemienny, a zarazem skłaniający do refleksji nad przemijaniem house. Błogie, relaksujące "Fronteiras" składa niewysłowioną obietnicę, że wszystko będzie dobrze, przynajmniej przez najbliższe cztery i pół minuty.

- lolo skręcony, puść jakąś muzykę
- a czego ty w ogóle słuchasz
- any jungle in guy?
- co
- no to niech będzie czarny hip-hop
- to te murzyny, co miały kiedyś fiuta na okładce płyty?
- co ty pierdolisz
- mówię prawdę franz, w chuj spoko ten kawałek jest jak na zespół z nomen omen chujem na okładce, ale powiem ci, że pasuje tak do jointa jak muzyka z gladiatora do striptizu, w sumie śmieszna opcja, kiedy oni stali się z kapeli dla białych kuracyj, które są w trakcie zbierania hajsu na pierwszą dziarę zespołem dla fanów toola hehe
- ale przecież tool to znaczy fiut hehe
- a rzeczywiście hehe
Blackgaze'owcy z Kalifornii wpuszczają do swojej metalowej klatki zakochanego we wczesnym Built to Spill kanarka. Dwunastominutowa, żwawa eskapada wprost w pluszową, beachouse'ową czeluść. Uwaga, jeśli wytrwacie do końca tej efektownej, wielokrotnie złożonej epopei (mi udało się z trzy razy, więc nie jest to jakieś szczególnie trudne wyzwanie), to czeka Was plot twist, zderzenie ze środkiem wyrazu, z którego Deafheaven chyba jeszcze nigdy nie korzystali.
Ktoś tu się chyba trochę kryguje, bo nudy w tych odprężających, deep-house'owych peregrynacjach po odmętach ludzkiej pamięci nie dostrzegam za grosz. Tristan Hallis udowadnia, że "Winona" z pewnością nie wzięła się z przypadku.
Umarł Avicii, niech żyje zasłuchany w polskiej muzyce chodnikowej z przełomu transformacji D A V I C I I. Jego melancholijne, cloud-trapowe eksperymenty na żywej tkance melodyki Papa Dance przyniosły nad wyraz satysfakcjonujące rezultaty. Jeśli kiedyś miałem pewne wątpliwości co do niskobudżetowej twórczości Panów, to teraz już ich nie mam, bo Dawid gra sam ze sobą w swojej własnej, wpędzającej w nostalgiczno-depresyjny nastrój lidze. "Love is evil", jak powiada pewien profet.
To jest taki numer, taki joint, w którym mamy 200% cholernego Drake'a w Drake'u. Drizzy jest zasmucony na wyblakłym, migosowskim bicie? No nie może być!
Bracia Lawrence odstawiają wściekłą przebojowość na rzecz może i nieco euforycznego, ale jednak sinusoidalnego jazz-afrobeat-house'u odbudowanego wokół wokalu malijskiej divy. Niczego sobie ten comeback, czekam na kolejne posunięcia.
Całkiem do rzeczy ten nowy album Kozalli, pięknie uzupełnia się z wyjątkowo ciepłą tegoroczną wiosną. Dobrych numerów jest tu na pęczki, fakt, frenchtouchowe "Pick Up" to oczywisty highlight, ale podwieszone pod ekstatyczną, avalanchesową linię melodyczną o balearyczno-house’owej charakterystyce "Moving In A Liquid" też prezentuje się nad wyraz godnie. DJ Carpigiani i jego wyznawcy z loży modlą się do Kozy.
najlepsza sekcja about, jaką widziałem od dawna: 'pomalowany na czarno automat, w który wkładasz pieniądze, ale nic z niego nie wylatuje'. a w środku automatu siedzi epigon ariela, jamesa i archiego, który po pierwsze ma pomysły, a po drugie czyż ten tytuł nie podsumowuje nas wszystkich <palacz>