Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ulubieniec Baracka Obamy i wszystkich fajnoamerykanów miał w tym tygodniu wypuścić nową płytę, ale nic z tego nie wyszło, więc na pocieszenie poszły aż cztery wakacyjne singielki. "Wala Cam", czyli mój faworyt, to słoneczny, bezpretensjonalny bengierek na słodkim, dość dynamicznym bicie o delikatnie footworkowym wydźwięku. Gdzie mój olejek do opalania?
Halko, Beyonce, czy to ty? Nie, to powracająca z trzyletniego urlopu roztańczona, zdeterminowana księżniczka crunk&b. Przyznam, że trochę smutno było mi bez niej na popowej scenie, ale teraz już jest i to ze świetnym, zmechanizowanym r'n'b pod ręką. Wskoczcie zatem z Ciarą na wyższy level.
Łukasz Łachecki: Na wydanych w ubiegłych miesiącach płytach rapowców (MIKE, Cities Aviv, Standing on the Corner), którzy brzmią, jakby uważali The Ooz za płytę 2017 roku, wyznawali kult enigmatycznych, postdoomowych zamulaczy (Ka, Roc Marciano) i którzy do odkurzonego samplingu dodają swoje offbitowe idiomy, znajdziemy więcej żałobnego jazzymizmu niż poptymizmu DJ-a Carpigiani, co nie znaczy, że kawałki takie jak pochodzący z krulewskiego Raising For A Better View "Weight" – kojarzący się z rozluźnionym Earlem Sweatshirtem na bicie spiętego Pandy Beara – nie brzmią jak lo-fi synth bangery na miarę naszych wakacyjnych potrzeb.
George jak szalony czerpie z muzycznego dorobku lat dziewięćdziesiątych. Gość nie ma za grosz wstydu, ale na szczęście talentu do łączenia różnorakich nitek w okazały ścieg pod dostatkiem. W przypadku “Dumb” mamy do czynienia z bardzo udaną wypadkową szugejzowej mgiełki spod znaku MBV, indierockowej, leniwej melorecytacji z okolic Pavementu (0:53), a nawet odrobiny madchesteru. To wcale nie jest takie głupie połączenie, a nawet wręcz przeciwnie.
Charli jest w tym roku bardzo płodna artystycznie, z taśmy produkcyjnej zjeżdża utwór za utworem, featuring za featuringiem. Mógłbym na to kręcić nosem, ale zbytnio się do tego nie palę, bo jej propozycje w większości przypadków to wysokojakościowy pop. Earwormowe, ogrzewające się blasku pcmusicowej formuły "No Angel" to również rzecz z górnej, okołomainstreamowej półki.
Najlepszy producent w historii komercyjnego popu znowu wyczarowuje piękny, autoreferencyjny bicik, którego nie mogę wyrzucić z głowy. Tak więc Carterowie wożą się nie tylko na trapowych patentach (ja tak o tym myślę, męczybuły), ale też na plecach wiecznie młodego Pharrella. W to mi graj (szczególnie wieczorową porą), choć słuchać płyty w całości więcej niż raz raczej nie polecam.
Kończymy soulful rapem z Manchesteru. Spędziłem tam kiedyś całe wakacje robiąc kanapki dla linii lotniczych. Czego się nie robi żeby kupić pierwszego Technicsa 1200? Anyways, posłuchajcie tych ziomali i dodajcie do kalendarza 13 lipca - premierę ich albumu Travel Light. Over and out.
Na wizytowym singlu ze wspólnego albumu najsłynniejszego małżeństwa showbizu (vs. Kanye+Kardashian) zebrała się prawdziwa muzyczna śmietanka (Bey, Jay Z, Pharrell za konsoletą, Quavo na ad-libach). Można mieć różne zdanie o obecnej działalności wyżej wymienionych, ale trzeba uczciwie przyznać, że ten imprezowy, migosowy traphit ze świecącym blichtrem, swagerskim delievery, to zdecydowanie nie w kij dmuchał, zero czerstwoty. Jeszcze dla jasności, nawijka Beyonce zjada na śniadanie tę pana Cartera.
Mam już trochę zsiniałe usta od wyczekiwania na Tommy’ego. A po tej mrocznej, zostawiającej za sobą smugę twinpeaksowego cienia trawestacji twórczości Sally Shapiro to już zupełnie nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Może po prostu lepiej się zamknę i włączę sobie kolejny raz świetne “Blue Girl”, Wam również to polecam.
Autorzy zjawiskowego "Don't You Forget" przełamują swoje syntetyczne podboje najntisową szarżą wyrywnych gitarek. Żywiołowy (zwłaszcza w drugiej połowie), cardigansowy indie-pop na chroniczne dylematy sercowe.