Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Wydany wczoraj z przyczajki nowy, wonderowski w klimacie album Solange to coś w rodzaju muzycznego pamiętnika, to pozornie chaotyczny, postrzępiony zbiór piosenek. Moim faworytem w tym nieco nieuporządkowanym gąszczu utworów jest tożsamościowe. wyprodukowane prawdopodobnie przez Tylera (nie widziałem jeszcze creditsów, ale zdziwiłbym się, gdyby nie maczał on palców w tej kompozycji) "My Skin My Logo", w którym rap bardzo naturalnie łączy się z solange'owskim r'n'b.
Trochę imponuję mi to, jak łatwo i efektownie ten zespół odciął pępowinę od swojego pcmusicowego matecznika i podążył otwartą drogą do mojego serca. W przybrudzonym, cardginasowo-jpopowym "The Open Road" Kerowcy ani na moment nie zbaczają z pożądanego przeze mnie kierunku i poptymistyczna chwała im za to.
Nie dajcie się zwieść internetowemu, wyidealizowanemu wizerunkowi artystki z St. Louis i okładkom jej singli, "Mine" muzycznie niewiele ma wspólnego z estetyką PC Music. Najnowszy numer przyszłej gwiazdy popu (przynajmniej mam taką nadzieję) to taneczna hybryda 2stepu, nostalgii za latami dziewięćdziesiątymi, fascynacji myspace'owymi artefaktami, memami i muzyką Charli XCX. Parkiet należy do Slayyyter.
Ciara najwyraźniej otrząsnęła się już z toksycznego, rujnującego życie związku z Future'em ("I told God to get rid of everything toxic in my life and he did") i może się skupić na prawdziwej miłości. Cieszę się jej szczęściem, ale najważniejszy jest tu dla mnie zmysłowy, wspierany ejtisowymi klawiszami podkład. Klasyczne ciara'owskie r'n'b o wielkim uczuciu.
Nie spodziewałem się, że płyta thank u, next będzie aż tak udana, bowiem sporo wskazywało na to, że znajdą się na niej głównie odrzuty z niedawnej poprzedniczki, na szczęście jest zgoła inaczej. Mgławicowe, szkicowo shoegaze'owe "Ghostin" to idealnie skrojona, wzruszająca ballada przywołująca widma dawnych kochanków. Co tu dużo pisać, ostatnio Arianie udaje się wszystko, przynajmniej na niwie artystycznej.
Octa pierwszy raz w karierze chwyta za majka i od razu z jakim świetnym efektem, który przy okazji nieco odbiega od jej równie chlubnych wcześniejszych dokonań. Amerykańska, transgenderowa producentka w nowej odsłonie swoją uwagę kieruje bardziej w stronę marzycielskiego, afirmatywnego house'u z lat dziewięćdziesiątych. Rozciągnięty w czasie, aphexowy potupajec, po wysłuchania którego świat wydaje się całkiem przyjemnym miejscem.
Kanadyjka z Montrealu śni swój mały, romantyczny sen o miłosnym niespełnieniu na psychodelicznej chmurce tameimpalowskiego indie-funku-popu o saintetienne'owskim zabarwieniu. Kojący, ładnie skomponowany utwór z intrygującą beatelsowsko-orientalną wstawką.
Ja Cię nie mogę, jakie to jest piękne, marzycielskie r'n'b dmące w hauntologiczne, disco-funkowe żagle popowego spełnienia. Nie dajesz zasłużonego lajka, odpływaj.
Z tą fantastyczną dream-synth-electro-popową serenadą ponoć było tak, że Annie zamknęła się w domu i na okrągło słuchała nagrań Kylie Minogue. Co w połączeniu z uwielbieniem dla Cocteau Twins i Aphex Twina zaowocowało powstaniem rasowego szlagiera wielokrotnego użytku, który brzmi niczym dream-pop wystrzelony w kosmos. Moim ulubionym fragmentem tego syntezatorowym majstersztyka jest nieco brutalistyczny mostek, gdzie podskórnie daje się wyczuć nić porozumienia z disco polo, italo. Za tą przygodną znajomością stoi oczywiście chęć jej idiosynkratycznej reinterpretacji w stylu Panów lub Sally Shapiro. Hockeysmith robi, co ma zrobić.
Jeśli w creditsach piosenki jako producenci widnieją Hudson Mohawke i Cole z Samps, to w zasadzie w ciemno można klikać w serduszko. Ale Wy posłuchajcie, bo to świetny, modernistyczny singiel w stylu Tinashe, odpowiednio futurystyczny, jednak dzięki wykorzystaniu obszernego, żarliwego sampla, kipiący emocjami. Premiera nowego LP tej popowej innowatorki orbitującej gdzieś na uboczu zainteresowania mainstreamowych mediów już na dniach, zacieram rączki jak młody Borixon.