Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Cenieni w niezalowych kręgach Nowozelandczycy zwiastują swoją nową epkę urokliwym, nostalgicznym indie-popem zdobionym soft-discowymi złoceniami z później kolekcji Fleetwood Mac. Z Yumi każdy dzień jest dobry, nawet ten średnio udany.
Król letnich bangerów nie zwalnia tempa i zaprasza na swoją synth-post-discową potańcówkę Sama Smitha, który tylko w takim anturażu jest cokolwiek wart (pamiętajmy o "Latch"). Wieczorne, z błyskotliwym wykorzystaniem skrawków kobiecego wokalu ("tonight" w roli puenty, swoistego ad-liba, how cool is that?) "Promises" może i trochę odbiega poziomem od wybornej współpracy z Dua Lipą, ale jako densflorowa propozycja na schyłek lata nadaje się świetnie.
Legendy slowcore'u skręcają w repetycyjne, minimal-techno rejony, które przypominają nieco eksperymenty Portishead z Third. Piękno, delikatność wokalu zderzona z brutalną siłą sonicznego buldożera. Dystopijna przyszłość, w której miasta zostały zniszczone przez mechaniczne potwory.
Bracia Lawrence trochę zbaczają z drogi wściekłej, niczym nieskrępowanej przebojowości, bo drugi singiel promujący ich trzecie LP również odznacza się pewną nienachalnością, wykwintną selektywnością brzmienia. Jedyna różnica między "Moonlight" a "Ultimatum" jest taka, że wcześniej byliśmy w skwarnej, plemiennej Afryce, a teraz przesiadujemy na talabotowskich Balearach. Czekam na płytę z nieskrywaną niecierpliwością.

Rapowy bęgr roku w tym smutnym, truskulowym kraju? Ja nie mam wątpliwości. Se możecie krytykować Żabsona do woli, ale to na nic, bo on wciąż idzie do przodu i to na przebojowych, acz nietypowych, elektronicznych bitach. Poza uzależniającym, dionizyjskim powabem "Trapollo" posiada jeszcze jeden atut, nie ma w nim przekleństw, więc spokojnie możecie słuchać tego triumfalnego trapu razem z mamą. Proszę o więcej takiego mitologicznego disco polo.
W końcu doczekałem się naprawdę dobrej płyty Ariany (a czekałem jak zły), albumu bez fillerów, z ciekawie poprowadzonymi kompozycjami. Duża w tym zasługa reptilianina Pharrella (nie dajcie sobie wmówić, że coś z nim nie tak, pokażcie mi producenta z lepszym CV, bądź bardziej wrażliwego harmonicznie), czego potwierdzeniem jest właśnie "Borderline", który brzmi jak zaginiony klasyk z początku 00s, gdzie na wierzch wychodzą wszystkie charakterystyczne cechy stylu Williamsa: programowana perka o minimalistycznej, jazzowej proweniencji, zwarte, kaskadowe linie syntezatorowe, anielskie melodie. Ja się jaram (nie tylko micro-r’n’b-synthowym indeksem jedenastym), dawno nie słyszałem tak równej płyty w mainstreamowym popie.
No może nie od razu singiel roku, ale na pewno bardzo fajny utwór.

