Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Młody Filipińczyk z drobną pomocą typków z The 1975 przeszczepia wczesnozerosowe, idmowe patenty do popowego mainstreamu. Totalnie nie mogę oderwać się od tego dźwiękowego hologramu Schneidera TM i Dntela wprzęgniętego w radiowy format.
Kto Wam dał Octaviana, kto hajpował post-grime, gdy ten był w powijakach (:>)? Teraz utalentowany Brytyjczyk spłaca swój dług z nawiązką i ciska hejterom między oczy odważnym brzmieniowo, tanecznym amalgamatem 2-stepu, melodyjnego r'n'b i wyspiarskiego rapu. Może trochę to zbyt daleko idące skojarzenie, ale "Lightning" momentami przypomina nokturnowe produkcje Junior Boys.
Impresjonistyczny, rozmarzony lo-fi house/dance-pop urokliwie rozłożony na dwa głosy ulokowane na drumowo-gitarowym podglebiu. Proszę, nie budźcie mnie z mojej popołudniowej drzemki.
Post-punkowcy z Bristolu dość nieoczekiwanie wbijają chuj w maskulinizm. A wplecenie w tę hardcore'ową grzałkę linijki "I kissed a boy and I liked it", czyli trawestacji przeboju Katy Perry, to już całkowity absolut.
Z artystów, którzy niemal całą karierę grają z grubsza to samo, Matt Cutler należy do moich ulubionych. Jego boardsofcanadowy, rave'owy house zawsze robi mi dobrze, w każdych okolicznościach skłania do ripitu.
Puścić Wam nowy, radiowy kawałek? Schludnie skomponowany contemporary synth-pop Dąbrowskiej na tle rmfowej mizerii prezentuje się bardzo okazale. Niby nic oszałamiającego, ale poptymistyczne serce nie sługa - lubi, jak jest ładnie i miło.
Matthew Barnes na potrzeby dj-kicksowego miksu projektuje typowy dla siebie szamański house ukryty w leśnej gęstwinie na skraju opuszczonej metropolii. Hipnotyzujący seans spirytystyczny wywołujący trójoką wronę.



Ponoć Jorja to nowa Jessie Ware, Lauryn Hill i Amy Winehouse razem wzięte, więc wiecie, oczekiwania i nadzieje wyśrubowane do granic. Młoda, pięknie śpiewająca Brytyjka nie zawsze jest w stanie im sprostać, ale jak trafi jej się dobry tune, to wszystkie ciemne chmury w mgnieniu oka się rozstępują. I tak właśnie dzieje się 3 lutego, kiedy w powietrzu unosi się wysublimowany zapach synth-jazzowego contemporary popu. Smith wciąż szuka swojej drogi, ale na pewno nie robi tego po omacku.