
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Czyżby pojawiła się "moda na Sade"? Sama zainteresowana (z ekipą, oczywiście) powróciła może z niezbyt porywającą piosenką, ale przecież na nowym albumie Mr. Fingers aż ROI się od charakterystycznych cymesów tej wybitnej wokalistki. Żeby tego było mało: niejaka Amber Mark dosłownie próbuje STAĆ się swoją, jak mniemam, idolką. I nawet nie chodzi mi o cover "Love Is Stronger Than Pride", bo to zbyt oczywiste. Po prostu jej wokal, fortepianowe aranżacje (tytułowy – kaman!) i ogólna aura to tak masakryczna mimikra Sade, że aż robi się głupio. Nawet urodą Amber przypomina Sade! Łatwo się domyślić, że Amber nawet nie muska poziomu obłędnych, lodowatych pieśni z klasyków Adu, ale nie powiem złego słowa o całkiem chwytliwym "Love Me Right", a przede wszystkim o odświeżającym egzotycznym dance-r&b-popie "All The Work", który przypomina mi o tym, jak bardzo kocham płyty Lisy Shaw (pamiętacie jeszcze tą panią?). Więc mimo totalnego zapatrzenia w Sade, Amber poradziła sobie całkiem nieźle. –T.Skowyra
Maclean wspólnie z Thomem Gilliesem (Exit Someone) tworzy duet Vesuvio Solo, ale jak słychać, na solowej ścieżce idzie mu wcale nie najgorzej. W jego songwritingu jest coś z Donalda Fagena, coś z Todda Rundgrena, coś z Denisa Wilsona, coś z Hall & Oates, a jeśli w kontekście jakiegoś kolesia padają tak wielkie nazwiska czy nazwy, to ciężko go nie lubić (przynajmniej z mojej perspektywy). Wait For Love to wpisujący się w albumowy klucz projektu Wyoming (jeśli chodzi o długość) longplay z wyrafinowanym popem czule korespondującym z soft rockowym luzem i yacht rockowym ciepłem. Najpiękniejsza jest tu chyba tytułowa ballada roztapiająca serce romantyzmem z 70s, ale lekko Demarcowy "New Jerusalem" ma w rękawie kilka hooków, Beatlesowski soul "Light Cast" zachwyca emocjonalnym finałem, a na przykład "Jacob Always" składa skromny hołd mistrzom ze Steely Dan. A to znaczy, że jeżeli szukacie czegoś krótkiego, a zarazem konkretnego i pełnego muzycznej (songwriterskiej) treści, to trafiliście pod właściwy adres. –T.Skowyra
Tip Of The Sphere to album dla podróżnych, którzy z sentymentem przyglądają się także pejzażom wspomnień, dla wrażliwych na detale tułaczy. Cass McCombs zgrabnie operuje swoimi dylanowskimi inspiracjami, jednakże na bluesie nie poprzestaje. Brzmienie uzupełniają nuty folkowe i psychodeliczne, chociażby solówka w closerze o tytule z wolna tłumaczonym jako "Pijak". Kawałek "Sleeping Volcanoes" w rytmie na dwa każe przestępować z nogi na nogę, wzywając koniec świata, a "American Canyon Sutra" jak ciemna chmura wznosi się nad głowy wędrujących słuchaczy, krytykując realia Stanów Zjednoczonych. Znajdzie się tu też wzruszający "Tying Up Loose Ends", w którym McCombs osiąga szczyt sentymentalizmu, wspominając krewnych, podczas oglądania ich starych zdjęć. W na pozór spokojnym krążku kryje się pełna paleta uczuć. Wydaje mi się, że warto przyjąć zaproszenie na tę pieszą przygodę. – N.Jałmużna
Już w połowie listopada swoją listę najlepszych płyt 2018 ogłosił Time. Na podium trzy kobiety: Mitski, Janelle Monáe oraz Cardi B. O paniach z miejsc jeden i trzy już pisaliśmy, więc czas wreszcie powiedzieć coś o Dirty Computer. Spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego LP, dlatego posłuchałem płytę po raz kolejny i w tej chwili jest to mój ulubiony długograj w dyskografii Amerykanki. I nawet średnio zajmuje mnie "zaangażowanie" Monáe – wolę skupić się na kawałkach. A jest na czym: w barokowej introdukcji pojawia się sam Brian Wilson (!), "Crazy, Classic, Life" brzmi jak electropopowe oblicze Goldfrapp (refren + nie przegapcie doczepionego fragmentu z rapem na końcu), "Take A Byte" i "Screwed" pełnią rolę radiowych przebojów, jest otwarcie Prince'owski "Make Me Feel", imprezowy "I Got The Juice" z Pharrellem, uroczysta ballada z rozmachem "Don't Judge Me"... To może nie są pieśni i hymny, które zmieniły moje życie, ale przyznam, że nie spodziewałem się tak przyjemnej i wyluzowanej rzeczy od Janelle. I za to należy się łapka w górę. –T.Skowyra
No i proszę, jednak jak się chce, to można zrobić coś dobrego nawet z country (ekhm, Kylie). Kacey zaskoczyła nie tylko całkiem sporo osób, ale chyba i siebie. Bo na Golden Hour dość drastycznie poszerzyła konwencję country i pokusiła się o bardzo przyzwoicie napisane kawałki. Zalatujący najntisami dance-folk-popowy "High Horse" to w tej chwili hicior brzmiącej chwilami jak Carly Rae Jepsen Kacey, a przecież są tu takie akcje jak opener dość dziwnie kojarzący mi się z... Radiohead (trochę "Go To Sleep" + ogarnijcie ten natchniony fragment pod koniec). Nie będę ukrywał, że album nie stoi na poziomie najwybitniejszych osiągnięć jakiegoś Sufjana, ale "Lonely Weekend", "Oh, What A World", "Happy & Sad" czy "Wonder Woman" to piosenki, od których nie uciekam – wręcz przeciwnie: słucham z niekłamaną przyjemnością mimo dość mocnego osadzenia w "tradycji". No i czego chcieć więcej? –T.Skowyra
Niestety nie posłuchałem dobrej rady DJ-a Carpigianiego i wrobiłem się w tę płytę, a szkoda. Szkoda, bo te kilkadziesiąt minut mogłem poświęcić na przykład na mycie okien, spacer po dzielni albo czytanie Ballarda, tymczasem wypełnił je płaski, pozbawiony punktów zaczepnych country-pop. Tak nastawione rodeo niby nie ma w sobie nic złego, co pokazuje chlubny, roztańczony przykład "Raining Glitter", jednak w szerszej perspektywie nie znajdziecie na Golden zwalających z nóg refrenów, wyśnionych melodii i nieziemskich hooków, jakich oczekiwalibyście w kontakcie z Kylie. Ba, nie znajdziecie choćby ich namiastki. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie dziwiło, bo już Kiss Me Once odstawało od wygórowanych oczekiwań względem Australijki, ale tu nawet nie ma próby, a jedynie marne ślizganie się po temacie i płytka, reklamowana in-her-fifties dojrzałością jazda na modnej (że tak zażartuję: w pewnych kręgach) stylizacji. Czy to mogło skończyć się dobrze? Cóż, nie sądzę. –W.Chełmecki
M.I.A. – wiadomo, cudowne dziecko multikulti. Były w jej karierze momenty świetne, lepsze i gorsze. Matangi sprzed trzech lat spotkało się raczej z mieszanymi opiniami, ale mi osobiście bardzo się podobało. Niestety teraz nie mogę powiedzieć tego samego. To w zasadzie ta sama płyta, tyle że odchudzona; pozbawiona pierdolnięcia i nośności. Słuchanie AIM to ciągłe szukanie czegoś ciekawego, jakiegoś punktu zaczepienia. Bezowocne. Ideologiczny przekaz nie ma żadnego znaczenia, jeśli nie idzie za nim ciekawa treść. M.I.A. anno Domini 2016 = wideo do "Borders". A reszta? Da się tego słuchać bez bólu, ale jeśli na Arular Maya kazałaby mi podkładać bomby, to nie miałbym już sposobności spisać tych słów, a cokolwiek chce mi teraz przekazać na AIM – mam to całkowicie w dupie. –A.Barszczak
Anthony Gonzalez zdaje się ostatnio powoli, ale konsekwentnie wracać na dobrą ścieżkę. Po ultrapatetycznym Hurry Up, We're Dreaming, karykaturalnym Junk i serii soundtracków, Francuz chyba postanowił trochę wyluzować, i dobrze, bo na tegorocznym albumie przynosi to kilka muzycznych korzyści. "Colonies" i "Mirage" to najprzyjemniejsze rzeczy w katalogu projektu od bardzo dawna. Oba zadłużone w ambientowym kanonie, z czego pierwszy penetruje rejony leniwej medytacji Eno, a drugi w krótszej formie mieści bardziej konkretne, filmowe, "zorkiestrowane" plamy. Wyróżnia się jeszcze opener, brzmiący z początku, przez powtarzany gitarowy schemat, jakby Metheny grał Reicha, a rozwijający się w kompozycję quasisoundtrackową, ewokującą efekty współpracy Morricone z Sergio Leone. Szkoda, że całość trwa prawie godzinę i highlighty gubią się gdzieś w gąszczu całej reszty dość monotonnych jamów, ale jeśli M83 pójdzie w kierunku wyznaczonym przez wspomniane ambienty, to kciuk przy następnej okazji będzie musiał w końcu powędrować wyżej. –S.Kuczok
Nie wiem wielu rzeczy, ale wiem czym jest zabawa. Lawd Forgive Me to zabawa. Max McFerren, jeden z reprezentantów internetowego labelu 1080p dostarcza nam kolejną porcję kasetowego wygrzewu i przy pomocy swojego komputera oraz niczym nieskrępowanej wolności twórczej serwuje szaloną przejażdżkę przez najróżniejsze muzyczne pejzaże. Całkowicie nieprawdziwe są pogłoski o domniemanej nieprzystawalności soundu McFerrena do stylistyki wytwórni – ta czystość, wręcz suchość dźwięku, szczególnie zestawiona z brakiem spójności i dbałości o brzmienie jest bardzo lo-fi. Oczywiście w rozumieniu post-ironic (hehe). Na przykład ten patent z agresywnym cięciem wokali wstępujący kilkukrotnie na płycie. Wiele można by o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że brzmi profesjonalnie. Zresztą przez całą długość materiału czuć, że taki właśnie był zamiar i to jest fajne. A jak się broni sama muzyka? Czasem jest irytująco (" Lifeswork"), czasem nudno ("Acid"), czasem kozacko ("What Justifiable Confidence!"), a czasem klasycznie (closer) i mimo wielu mankamentów wrażenie po słuchaniu pozostaje dobre. Naprawdę dobre. –A. Barszczak
Mamy rok 2016 i nikogo już nie trzeba przekonywać o fenomenie wersyfikacji MF Dooma. O wybitności Sade, jedenastej z pięćdziesięciu naszym zdaniem największych wokalistek wszech czasów, również. Tak więc, w przypadku mash-upu SADEVILLAIN, nie pozostaje nic innego, niż ograniczyć się do formy notki informacyjnej.
Młody brytyjski producent z Portsmouth postanowił połączyć legendarne acapelle z solowych projektów Metal Fingersa ze smooth jazzowymi podkładami zespołu Sade z obowiązkowymi śpiewanymi partiami Helen Adu. Efekt końcowy jest więcej niż zadowalający i stanowi idealny suplement do i tak bogatej i różnorodnej dyskografii Super Villaina. –W.Tyczka
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.