
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Kto spodziewał się kontynuacji shoegaze'owych peregrynacji pewnie czuje się lekko oszukany, bo Ledesma postanowił wrócić do ambientu. Ja ani nie czuję się oszukany, ani nawet zawiedziony tym faktem, bo akurat terytoria, jakie Amerykanin kreuje na Tracing Back The Radiance są mi dość bliskie (zwłaszcza, że w tym roku słucham sporo statycznej, ilustracyjnej muzyki). Te trzy tracki znajdujące się na albumie bardzo łatwo można wpisać w kontekst muzyki Stars Of The Lid, Bing & Ruth, Keitha Fullertona Whitmana, "późnego" Eno, czy chociażby skrytego gdzieś w cieniu Jonny'ego Nasha, więc chłodnej, a zarazem łagodnej medytacji, do której tak często lubię uciekać. Nie ma tu miejsca na jakieś odkrycia i przełomy, jest za to ponad czterdzieści minut dostojnego, kojącego relaksu, który pomoże uporać się z chwilami trudym do zniesienia upałem, ale też przyda się w walce z zasypianiem. Czyli wszystko się zgadza. –T.Skowyra
Skoro ukonstytuowano już taki gatunek, jak dub poetry, to najwyższy czas, by Jordan Dreyer zbudował podwaliny poezji skramzowej. Nowe La Dispute jest tak obfite w melorecytacje, że trudno polemizować z recenzenckim przedsłowiem Iana Cohena, w którym nazywa Panoramę post-hardcore'owym audiobookiem. Chłopacy z Michigan ozdobili bowiem deklamowane strofy seriami dźwiękowych eksplozji, a nie na odwrót. Dużo tu historii i indywidualnego dramatu mogącego posłużyć za całkiem niezły scenariusz do jakiegoś amerykańskiego filmu z gatunku road movie (dyptyk: "Fulton Street I" oraz "Fulton Street II"). Tak niesłychanie tu molowo, że chciałbym to wszystko spryskać Dez-Derem i już nigdy nie być smutnym. Zwłaszcza w podniosłych momentach jazzującej progowości, kiedy uczucie żałości przytłacza, a ja uświadamiam sobie, że oto, drodzy państwo, mamy wreszcie do czynienia z prawdziwym emo dla dorosłych. –W.Tyczka
Laetitia Sadier? Klasa, klasa, klasa. Ta pani ma już zapewnione miejsce w muzycznej historii dzięki Stereolab, ale w obecnej dekadzie Francuzka rozpoczęła zmagania solo i okazało się, że bez Tima Gane'a też można nagrywać świetne rzeczy. Ale wróćmy do teraźniejszości, bo niedawno ukazał się nagrany wspólnie z Source Ensemble album Find Me Finding You będący doskonałą, chyba bardziej popową kontynuacją Something Shines. To wciąż skakanie z niebywałą elegancją po dobrze znanych, stereolabowych obszarach: jest bacharachowski barok z ornamentacjami, znajdzie się szczypta krautrocka z ukłonem w stronę Velvet Underground, pojawiają się wpływy yé-yé i francuskiej piosenki z Serge'em Gainsbourgiem na czele. Do tego dużo lounge'u, syntezatorów i wszystkiego tego, czego można spodziewać się po 'Lab. Ale bez zespołu Laetitia podchodzi do tej bazy od zupełnie innej strony. Tak czy inaczej, słychać, że w "Undying Love For Humanity" grasuje stereolabowy wirus, przepiękny "Double Voice: Extra Voice" eksponuje songwriterskie umiejętności Sadier, statyczny "Psychology Active (Finding You)" odbiera mowę olśniewającym, chóralnym finałem, "Deep Background" relaksuje dawką wyrafinowanego ambient popu, a "Galactic Emergence" brzmi jakby Laetitia odpowiadała na "Exit Music" RH. Mówcie sobie co chcecie, ale dla mnie Find Me Finding You to na luzie jedna z płyt roku. I szkoda tylko, że w sieci nie ma żadnego streamu... −T.Skowyra
Co robi Leon Vynehall kiedy akurat nie wydaje naszych ulubionych płyt? Wiadomo, gra sety na wszystkich boilerach tego świata, ale co jakiś czas zamyka się w studio z A1B, czyli niejakim Christianem Piersem i nagrywa pod aliasem Laszlo Dancehall. Ostatni owoc współpracy dwóch DJ-ów to właśnie opisywana EP-ka. Nie wiem jak procentowo rozkładał się udział obu panów na LZD IV, ale słuchając tych czterech numerów podskórnie wyczuwa się znak jakości autora Rojus. Weźmy precyzyjnie wplatane detale w najkrótszym, ale najbardziej skrzącym się od pomysłów "Channel" czy sample ptasich śpiewów i kozacki wjazd basu na zamykającym zestaw "Tide Out" wprost przywołującym Rojusowe pejzaże. Pozostałe dwa utwory to już typowe (jak na Vynehallowe standardy) deep-housowe petardy stworzone na parkiet, powoli odkrywające swoje karty. Podsumowując, w przerwach od nagrywania rzeczy wybitnych, Vynehall nagrywa bardzo dobre. Co za typ! –S.Kuczok
Kaytranada skleił bit do "Jheeze" – numeru otwierającego EP-kę Lauren Faith – wschodzącej brytyjskiej gwiazdy (mind my words). To dobry pretekst do dopisania kilku linijek w żenująco ubogich względem producenta archiwach Porcys. Celestin dość szybko wyrobił sobie markę i charakterystyczny styl, których dotychczasowym ukoronowaniem było 99.9% – album, który zgodnie z piłką red. Barszczaka wkrada się u mnie właściwie na każdą imprezę od paru lat, którego dopieszczone do perfekcji partie basu regularnie śnią mi się po nocach. Niech mnie chuj, jeśli nie przeczytacie o nim przy okazji zbliżających się podsumowań dekady, no ale ja nie o tym. Opener świeci tu najjaśniej i nie jest to jedynie zasługa produkcji. Faith momentami brzmi jak wyluzowana Arianka, chwilami czaruje kontrolowaną zmysłowością na miarę tuz 90'sowego r&b, słowem rządzi i dzieli. Drugi indeks uznajmy za przyjemny, choć trwający trochę za długo kawiarniano-windowy przerywnik, i na zakończenie tego skromnego zestawu otrzymujemy kolejny brylancik. Refren "D.M.T." przez sekundę przypomina o mocy dwuletniego już "Samurai" z jaką chorus może górować nad utworem, żeby zaraz zawrócić nas do zwrotki krętą, boczną ścieżką. Pochodząca z Londynu wokalistka nie odkrywa wszystkich kart – i dobrze, słyszymy się już w większym gronie na kolejnych wydawnictwach. –S.Kuczok
In A Paravental Scale jest pierwszą z trzech zapowiedzianych na ten rok EP-ek przedstawiciela Hyperdub mających złożyć się na zatytułowany Flush Real Pharynx longplay, którego motywem przewodnim ma być kreślenie paraleli między pejzażem nowoczesnych miast a architekturą przestrzeni wirtualnej. W celu realizacji tego konceptu zalicza Gamble zwrot ku błyszczącym, starannie zaprojektowanym soundscape’om, rezygnując przy tym z pokrzywionych rytmów znanych z Mnestic Pressure i wykazując spore jak na własne standardy zaangażowanie melodyczne. Podmuchy retrofuturystycznej, ambientowej uwertury szybko ustępują miejsca migoczącym arpeggiom "Folding" i "Moscow", grzęznącym ostatecznie w motoryzacyjnej mozaice "BMW Shuanghuan X5". Dalej mamy odsyłające do hipertekstualności Motion Graphics "Chant" oraz "In The Wreck Room" brzmiące jak coś z Cocoon Crush Objekta wrzucone w ryzy nadpobudliwych hi-hatów. Wreszcie zamykające "Many Gods, Many Angels" zwalnia nieco tempo, z jednej strony amortyzując skumulowany dotychczas niepokój, z drugiej jednak stanowiąc swoisty cliffhanger przed tym, co czeka nas na kolejnych wydawnictwach – i choć nigdy nie byłem wielkim fanem Brytyjczyka, to po In A Paravental Scale muszę przyznać, że nie mogę się tego doczekać. –W.Chełmecki
Kolaboracja jednego z założycieli The Walkmen z ex-członkiem Vampire Weekend to modelowy przykład przehype’owanego, pitchforkowego nu-indie. I Had A Dream… zaczyna się przyjemnie, bo od poguesowego w duchu "A 1000 Times", jednak stopniowo, indeks po indeksie, stajemy się świadkami kompozytorskiej niemocy oraz próby jej zakamuflowania natarczywym hippie fluidem i pozornym eklektyzmem. Pozornym, bo forsowany w zachodniej prasie revivalizm w wykonaniu duetu Leithauser / Rostam sprowadza się do grania jednego schematu w kółko, tylko trochę inaczej: gówniane plumkanie z banjo, gównanie plumkanie z wplecionym "shoo-be-doo", gównane plumkanie z gównanym plumkaniem, i tak dalej. Jasne, zdarzają się przebłyski, ale całościowo wypada podsumować w ten sposób: I Had A Dream… to najgorszy sort pozbawionego świeżości, koszmarnie nudnego indie-folku, którego każdy rozsądnie dysponujący swoim czasem człowiek wolałby jednak uniknąć. –W.Chełmecki
Jesień już stuka do okiennic, a tu wciąż balearyczna aura. Po cichu liczyłem na coś w rodzaju Pali, jednak Lemonade woleli postawić na bezpieczniejsze zagrania. Owszem, stylistyka i wnętrze Minus Tide zahaczają o album Friendly Fires (najbardziej chyba "Come Down Softly"), jednak rażą niezbyt wyszukanymi, dość koronkowymi kompozycjami. Oddajmy im, że "Stepping" czy "Clearest" mają całkiem fajny feeling (trochę Tigercity i bardziej udane fragmenty wypuszczonego niedawno debiutu Fair Weather Friends), a "Water Colored Visions", mimo rozwlekłości, wyglądałby całkiem nieźle na Kampie!, to jednak całościowo nuży mnie ta płytka. "Durutti Shores", "Reaches", "Awake" czy "OST", to kawałki, w których większy nacisk został położony na sound i obróbkę, spychając konstrukcję piosenek na drugi czy trzeci plan, przez co przez krążek przemawia efekciarstwo i widać, że goście próbują łatać słabości ułożonych numerów produkcją. A szkoda, bo kolo ma całkiem fajny wokal, pomysł na granie też wydaje się niezły, brak tylko dobrych refrenów. -T.Skowyra
Kanadyjski producent i DJ Ryan Hemsworth powołał do życia swój netlabel Secret Songs już dobrych kilka miesięcy temu, ale wciąż brakowało mu dużego nie–singlowego debiutu. Puszczona w eter i udostępniona do nieodpłatnego pobrania EP–ka autorstwa Leno Lovecrafta zdaje się perfekcyjnie wypełniać tę lukę. Platinum Planet wciąż nadaje na tych samych częstotliwościach, na jakich grały poprzednie extended playe nowozelandczyka, czyli raz jeszcze maluje taneczną muzykę elektroniczną wykorzystując całą paletę najcieplejszych jej barw. Emocje w High Definition oraz holograficzne wodospady konstruuje sięgając po pitchowane na j–popowy wzór wokalizy (pozdro Manicure Records, szkoda, że idziecie w bubblegum bass), chiptune’owy pop, a momentami nawet skandynawskie przestrzenne disco. Słuchajcie tych cukierków na PC, oglądajcie w 1080p. –W.Tyczka
W pozłacanej loży popu młode gwiazdy często starają się udowodnić swoją "dojrzałość". Ale dwa lata temu, angielskie nastolatki z Let's Eat Grandma przemówiły do niespokojnych dzieci w ich wieku. Debiutancki album I, Gemini, złożony z mistycznej aury i kiczowatych, popowych hooków a la Katy Perry, mógł zaciekawić, lecz nie wciągał jako całość. Teraz, gdy Jenny Hollingworth i Rosa Walton zbliżają się do dorosłości, dzięki sofomorowi wyrabiają sobie mocną pozycję w alt-popowym światku. Niewątpliwie zaproszeni producenci: SOPHIE (która dużo namieszała w tym roku swoim materiałem) i Farisa Badwan z The Horrors, znacznie przyczynili się do artystycznego sukcesu. "Hot Pink" jest naładowaną konfetti armatą o sile rażenia Sleigh Bells, a "Falling Into Me" to niemalże Lorde na kwasie. Ale jest też "Cool & Collected", medytacyjne opus o próbie ukrywania niepohamowanego pragnienia. A najciekawszy i tak jest kulminacyjny, sophisti-popowy "Donnie Darko", który tytułem trafnie podkreśla swoją retro aurę. Trwająca ponad 11 minut piosenka jest powoli rozwijającym się arcydziełem, przesiąkniętym późnonocną mgłą. Pulsujące syntezatory są jak prosto z dyskoteki, która zdaje się podążać za tobą do domu. A gdy w końcu pojawiają się wokale, to z nowo odkrytą agresją. I pomyśleć, że dziewczyny się dopiero rozkręcają. –A.Kiepuszewski
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.