
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Przez rodzinne koligacje serwisu za pisanie o Adonisie dostałbym linijką po łapach. Został zatem D A V I I C I, ale jak bardzo by się nad nim nie pochylać, potencjalna liczba znaków i sens słów z drobnymi zmianami pozostanie dokładnie ten sam. Ten sam rok, podobny styl, senny czar przepływających przez palce sekund spędzonych z materiałem. Najgorętsze superbohaterskie uniwersum polskiego hypnagogic popu znowu nadaje. Ideały nakreślone kilka lat temu przez chillwave'wowców nigdy przez nadaną na nowo chałupniczość nie brzmiały tak swojsko swoim junacko zakręconym, nadwiślańskim wąsem. 2009 to międzykontynentalna i międzyczasowa podróż myślą gubiącego się w fałdach antycznej wersalki człowieka, zapadającego się duchem i ciałem pod wpływem masy otulającego go dźwięku. Adonis, D A V I I C I, dwie strony tej samej rozpuszczonej kwasem monety, tym razem obserwowanej z jej bardziej melancholijnej strony, w której w każdym słowie czai się pułapka VHS-owych odniesień i wypychania wszystkiego nadmiarem odniesień do nostalgii i duchologii, z których bezproblemowo można utworzyć zarys błyskawicznie kończącej się dla gracza alko-gry. Wypełnia cię tęsknota, ambiwalentny smutek zmieszany z euforią z niejednoznacznie dawkowanym popowym pięknem częstującym cię błogą ekhm ekhm... nostalgią (leci pierwszy strzał do gardła). Panowie i wszystkie odpryski tej drużyny to fenomen. Urokliwy, unikalny, charakterystyczny i niepopadający nigdy w swojej eskapistycznej fascynacji "tym co było" w okrutny banał. Chórki, synthy, niezrozumiałe mamrotanie mieszające się z pomarańczową paletą barw i obezwładniającym upałem dochodzącym zza okna. "Nieuchwytny kwit", "Z chmur konfetti" "2009", "Dryf", a ja czuję się idealnie, idealnie/że nie wyobrażam sobie, że mogło być lepiej... Tu są moje łapy. Rednecz wal śmiało, ja i tak już wygrałem.
−M.Kołaczyk
Po materiale Adonisa, swoją EP-kę prezentuje nam D A V I C I I i w tym przypadku również mam same pozytywne skojarzenia. Nie chcę tu snuć nieprawdopodobnych teorii, ale słuchając W Sercu Pozostaje... trudno nie dostrzec, ile wątków przecina się tu na jednej dźwiękowej płaszczyźnie: jest klawiszowy neo-romantyzm otulony lo-fi mgiełką ("Postradane Zmysły"), mamy staranie wystylizowany retro synth-pop spod którego wyłania się młodzieńczość Papsów i doskonale wkomponowany w całość pierwiastek polskiego disco-polo sprzed lat, o którym niejedna i niejeden z nas po cichu marzył ("Pewne Wątpliwości"), jest duszna atmosfera chillwave'owych pocztówek końcówki zeszłej dekady ("Kompromisy"; tu można jeszcze wspomnieć o dream-popowych majakach), pojawia się też coś w rodzaju dekadenckiego deep-house'u ("Skruszone Serce"), który moglibyśmy posłuchać na polskiej domówce o 5.45 w lecie 1986. Ale najważniejsze jest chyba to, że D A V I C I I ma świetny muzyczny zmysł i potrafi pisać smętne, a zrazem piękne melodie. Dlatego polecam całość i z niecierpliwością czekam na kolejne ruchy z Waszej strony, Panowie. –T.Skowyra
Gdyby mnie ktoś zapytał, czy znam jakieś polskie gitarowe zespoły, które warto dziś śledzić, to pewnie odpowiedziałbym bez zastanowienia: nie znam, ja nic nie wiem. Ale po chwili namysłu wskazałbym na warszawskie trio DIDI, o którym zdążyliśmy już wspomnieć przy okazji utworu "Opium". Otóż całkiem niedawno ukazała się EP-ka tej młodej kapelki i zgodnie z oczekiwaniami jest to rzecz godna uwagi. Po pierwsze: imponuje spójna stylistyczna wizja art-rocka, w której znalazło się miejsce i dla odrobiny gotyckiego ujęcia spraw (wspomniany "Opium" w nowym aranżu, gdzie go głosu dochodzą ujazzowione opary Maroka, który już wyjaśnił red. Kuczok), i dla inteligentnie prowadzonego post-punka w różnych odmianach (zimnofalowy reprezentuje "Freakwave", a z tanecznym basowym groove'em, ale i krótkim pasmem ambientu "Every Little Star" będący całkiem ciekawym coverem przeboju Lindy Scott), a nawet dla kontrolowanego psych-rocka przeciętego post-rockową wstęgą (oczywiście chodzi o closer "Misty Morning" brzmiący jak owoc inspiracji The Doors w pierwszej fazie i Bark Psychosis w drugiej, a wszystko kończy wyładowanie w duchu Boris). Po drugie: DIDI trzeba też pochwalić za wyczucie, bo doskonale potrafią zbudować nastrój w obrębie utworu i wyraźnie słychać, że w tych kawałkach nie ma miejsca na przypadek czy coś nieprzemyślanego. A po trzecie: zasiadająca ze perką Weronika Szyma ma w głosie coś tak magnetycznego, że partie, która śpiewa chwytają natychmiastowo i pamięta się je jak słowa popowych refrenów. Innymi słowy: widzę w <em>Here Comes The Freakwave (EP)</em> spory potencjał i obietnicę, że w przyszłości będzie jeszcze lepie (w sensie dobrze rockują, heh). Brawo! –T.Skowyra
DIIV debiutowali w 2012 całkiem udanym Oshin. Na sofomorze Is the Is Are nowojorska formacja rozwija pomysły z pierwszego LP przy znacznie mroczniejszych kompozycjach, przez co płyta jest o wiele ciekawsza. Jako przykłady posłużyć mogą gęsta środkowa część "Take Your Time", która rozwija się jak coda, żeby chwilę przed końcem utworu powrócić jeszcze raz do głównego tematu, kontrolowany chaos w "Mire (Grant's Song)", czy agresywne, przesterowane partie gitary w przedostatnim "Dust". A w takim "Blue Bordom" Ferreira serio brzmi jak Gordon z jakiegoś wczesnego Sonic Youth. Mamy tu jeden WTF moment w postaci zupełnie niezrozumiałej próby sprzętu w "(Fuck)", ale ogólnie album utrzymuje naszą uwagę bez większych mielizn przez godzinę z hakiem, a to dziś nie lada osiągnięcie. –S.Kuczok
Oczywiście już wcześniej zdawałem sobie sprawę z istnienia DJ Earla, nawet zdarzyło sprawdzić mi się jego poprzednie materiały, ale dopiero informacja o EP-ce z gościnnym udziałem Oneohtrix Point Never prawdziwie mnie zelektryzowała. I cóż, nie zawiodłem się. Co prawda nie zmienia sposobu w jaki patrzymy na footwork, ale zastanawiam się czy nie jest to najlepsza rzecz z gatunku od czasów epokowego Double Cup. Każdy z ośmiu kawałków jest interesujący i wielowątkowy; oprócz agresywnych rytmów, tak charakterystycznych dla tej stylistyki obfituje w interesujące tekstury i różnorodne podejście do teklife'owych konstrukcji. Całość jest bardzo słuchalna w warunkach "kanapowych", czego niestety nie można powiedzieć o lwiej części juke'owców. Ale jakie to ma znaczenie gdy najjaśniejszy punkt programu, "Smoke Dat Green" tak bardzo przypomina sami wiecie kogo... –A.Barszczak
Poboczne przedsięwzięcie Gold Pandy należy traktować z przymrużeniem oka oraz dużą dozą wyrozumiałości. Brytyjczyk nie sili się bowiem na zbawianie współczesnej sceny elektronicznej, czy manifestowanie własnej unikalności. Na tę chwilę interesuje go po prostu dobra zabawa w starym stylu. No i właśnie dlatego oferuje nam oldskulowy, ozdobiony samplami house, bardziej na rozgrzewający before niż ekstatyczną część główną imprezy. Bez fajerwerków, bez eksperymentalnych wygibasów, ale z klasą. Moi rodzice słuchają Collinsa, a ja w ich wieku pewnie będę puszczał sobie właśnie takie rzeczy. –Ł.Krajnik
Rogério Brandão to jeden z czołowych przedstawicieli kuduro, a więc specyficznej odmiany "tanecznej elektroniki", opartej na afrykanizującym feelingu (kolebką tego podgatunku jest Angola), połamanej rytmice i swoistej transowości. Na razie na koncie lizbończyka same EP-ki, ale każda kolejna jest krokiem dalej w kierunku czegoś większego. Bo Crânio to dość angażujący zestaw sześciu tracków, w których pokieraszowane strzępki dance'owych faktur mieszają się w kotle z plemiennymi przyprawami i footworkowymi dodatkami. Właściwie już od otwierającej całość, zaopatrzonej w pulsujący synth i wokalny skrawek "Sinistro" zaczyna się cały seans, który kończy się na wywołującej juke'owe duchy "Karmie" (a najmocniej przyciągnął mnie do siebie nieznający sprzeciwu, bezduszny mechanizm "Waaba-Jah"). Zalecam bezzwłoczną asymilację z tą rozbujaną, iberyjską imprezą. –T.Skowyra
O Brianie Piñeyro pisałem dwa lata temu w kontekście jego wciąż znakomitego LP Dulce Compañia, i jak się okazuje, pan producent od house'ującego reggaetonu ani myśli mnie zawieść. Tym razem trochę się skondensował (bo całość trwa dwa kwadranse), i cały czas jest bardzo treściwy. Zaczyna całość od uroczej imitacji Boards Of Canada ("Lampara"), która sama się słucha, a kończy równie miłym odnośnikiem do Autrchre ("Pq Cq"). W środku mamy może odrzuty z debiutu pokryte metaliczną warstwą soundu, ale są na tyle smakowite, że trudno narzekać. Bo tym, co wyróżnia Pythona spośród całej masy producentów w dzisiejszej elektronice jest doskonałe wyczucie: podobnie jak Vynehall czy Cutler, wie, jak zlepić poszczególne fragmenty dźwięków, żeby całość miała sensowną strukturę i jeszcze budziła jakieś emocje. Poza tym wciąż gdzieś na powierzchni rysuje się perspektywa jakiejś nowej, oderwanej od muzyki tanecznej formy życia (ambient-reggaeton?), która może rozkwitnąć w pełni już w kolejnej dekadzie. Zobaczymy, co z tego będzie. –T.Skowyra
Bardzo często w kontekście muzyki rezydującego w USA (dokładnie Queens, NY) Briana Piñeyro (nagrywającego też pod innymi aliasami, np. jako DJ Wey) pada określenie "deep reggaeton". Ta stylowa, efektowna zbitka przybliża oblicze tanecznej estetyki DJ-a Pythona tylko pobieżnie, bo gdy odpalimy sobie pełnoprawny album mającego ekwadorskie korzenie producenta, dostrzeżemy, że to coś więcej od house'u zmieszanego z rozhuśtaną rytmiką. Struktury na Dulce Compañia jawią się krzyżówką około-deep-house'owo błogości i rozbujanego dancehallu, oddychającą głęboko w nasyconej, ambientowej toni. Te tracki są wręcz zabójczo grywalne i wystarczy moment, aby wsiąknąć w oniryczne świecidełka "Las Palmas", muśnięty tajemnicą, tropikalny vibe "Cuál", kojarzący się z niektórymi numerami Luomo, spacerujący po lodowatej tafli "q.e.p.d." czy orzeźwiający, zmrożony, dub-house'owy koktajl "Yo Ran (Do)". Warto sprawdzić ten albumik – to nie tylko znakomita odtrutka na do bólu ograne techno, ale po prostu materiał, który wniósł całkiem sporo świeżości do tegorocznego krajobrazu "muzyki tanecznej". I to się szanuje. –T.Skowyra
Mieszkający w słonecznej Hiszpanii Szwed Armand Jakobsson wreszcie dopiął swego i wypuścił w obecnym roku swój debiutancki album. Time Spent Away From U to zgodnie z oczekiwaniami dość konkretny mariaż obłożonego pomykającymi klawiszami house'u skręcającego zuchwale w przyciemnione, outsiderskie rewiry (jak choćby zgrzytający na lo-fi klatce schodowej tytułowy track). W sercu DJ-a Seinfelda sporo miejsca musi zajmować miłość do uroczych melodyjek z lat 90. (posłuchajmy słodziutkiej eurodance'owej pętelki w "Too Late For U And M1" doprawionej wokalami rozpływającymi się w powietrzu) – czasem przypomina to french touch w rodzaju nagrywek Thomasa Bangaltera czy Freda Falke ("I Hope I Sleep Tonight", "It's Just My Luv" czy "How U Make Me Feel"), a że akurat zaliczam się do miłośników tego nurtu, to nie mogę nie docenić zajawek Armanda i zdecydowanie chwalę go w Państwa obecności. Pomyślcie o tym muzycznym kosmopolicie ze Szwecji, gdy zacznie się czas sylwestrowych imprez. –T.Skowyra
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.