
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Na swym czwartym już albumie, Kimberly Michelle Pate – muzycznie utalentowana celebrytka (jakże niedorzecznie brzmi ta zbitka słów w kontekście naszego rynku rozrywki) postanawia rozprawić się z wszelkiej maści hejterami i przekazać, że wszelkie opinie ma dokładnie tam, gdzie moglibyście się tego spodziewać. W rapowej nawijce i na trapowym bicie "Either Way", wspólnie z Chrisem Brownem, odważnie i bezpośrednio wali między oczy wszelkich oponentów, bo koniec końców i tak wiadomo, kto tu ma najwięcej sauce'u, no i... sosu. Wojowniczy ton słychać też w "Alert", gdzie dostaje się "mamrotającym" raperom pokroju Kendricka (a co!), choć to nie on jest tam główną ofiarą. Ponadto, na uwagę zasługuje jazzowa ballada "Fuck Your Man" oraz pięknie bujający "Rounds", którego wers "all I need is a shot and a pillow" na długo wżera się do główki. Jednakże głównym szotem promującym album jest "Birthday", pływający na masywnie dusznym, rozerotyzowanym bicie. Na Kimberly: The People I Used to Know Amerykanka łączy elementy m.in. hip-hopu, r&b, bluesa, soulu, jazzu czy nawet country, co w połączeniu z ponadprzeciętnymi zdolnościami wokalnymi K. czyni tę produkcję wartą niejednego odsłuchu. Jeśli tylko zredukować tracklistę o zbędne "pogadanki" i nudnawe wypełniacze, szczególnie te w drugiej części płyty, to byłoby jeszcze lepiej, ale co tam, lajk leci do Memphis w stanie Tennessee. –K.Łaciak
Z triem King można było spotkać się, pośrednio co prawda, na Section.80, gdzie K Dot rapował na podkładzie utkanym z sampla "Hey" pochodzącego z debiutanckiej EP-ki girlsbandu (włączonego zresztą do rozkładu płyty). To był rok 2011, więc minęło sporo czasu. Teraz dziewczyny mają już cały album, który zdaje się, że trochę przepadł w natłoku premier. Zupełnie niesłusznie: We Are KING to zestaw marzycielskich jamów przywołujących natychmiast najntisowe r&b z Janet na czele czy rozleniwiającą atmosferę nagrywek Foreign Exchange, zaś w balladowych fragmentach słychać prince'owski fluid, a może nawet i coś z Jacko. Sprawdźcie, jak klawiszowy "The Greatest" z klasą pokonuje dance'owe dystanse, jak pięknie lśni jedwabny aranż epickiej ballady "In The Meantime" czy jak natchniony "The Story" zostaje z czasem przekształcany w dornikowy balet. A najlepiej sprawdźcie cały krążek, bo łapka w górę zostaje przyznana nie tylko przez wzgląd na moich trzech faworytów. –T.Skowyra
Prawdziwy samuraj nieustannie myśli o śmierci. Każdego dnia budzi się, czując jej ciepły oddech na plecach. Nigdy jednak nie spuszcza głowy i zawsze znajduje w sobie siłę by spojrzeć w otchłań. Ta odważna postawa związana jest również z niezwykłą umiejętnością obserwacji otaczającej go rzeczywistości. Ponieważ wyznawca kodeksu Bushido śpi z otwartymi oczami, jego zmysł obserwacji jest wyostrzony jak u myśliwego polującego na zwierzynę. Taki wojownik potrafi w szczery i bezpretensjonalny sposób opisać otaczający go świat.
Prawdziwy samuraj nieustannie myśli o życiu. Każdy dzień to kolejny etap jego samorozwoju. Zamiast oglądać się na innych, skupia się na szlifowaniu swoich indywidualnych umiejętności. Zawsze z dumą idzie pod prąd. Nie jest stworzony do pracy zespołowej ani też do kontynuowania cudzego dzieła. Doceńmy więc tego samotnego wilka, albowiem indywidualizm i wierność własnym zasadom to wartości, których brakuje wielu jego kolegom po fachu. –Ł.Krajnik
Meh... Niby spoko te numerki, w szczególności te bardziej bratające się z końcem niż z początkiem płyty. Także te bity przesiąknięte wskrzeszanym west coast rapem nie są złe. Głos i flow jadący na antydepresantach może trochę przyciężkawy i bez oddechu, ale za to charakterystyczny, wciąż w jakiś sposób dryfuje sobie wprost do celu; a melodie (w końcu mówimy tutaj o silnym upopieniu materiału), no cóż, są okej. Okej – czyli najgorsza, beznamiętna łatka nudziarza, jaka może nas określić. W końcu zawsze lepiej, gdy za plecami usłyszy się, że się jest szczerbatą larwą żerującą na zdrowej tkance społecznej, nocnym wyjadaczem ptasiego mleczka z obcych kredensów, czy jakimś innym team leaderem prującym batem biednych studentów we wrocławskich call centrach. Wszystko lepsze, niż otrzymać skromną pochwałę, przyjmującą wyraz krótkiego i zblazowanego: no jest okej. Młoda stażem Kamaiyah, swoim uprzednim flegmatycznym materiałem nas zachwyciła, tym razem niestety lekko podupadła. Na szczęście nie na tyle, aby waga tej obniżki przechyliła wypięty kciuk na pozycję horyzontalną. Wciąż jest dobrze, wciąż jest okej.−M.Kołaczyk
Przyznaję, że tego się trochę nie spodziewałem. Tylko z ciekawości sprawdziłem singiel "Talk To Me", aby upewnić się, że muzyka Kari Amirian nadal brzmi jak podniosły, wystylizowany art-pop, który kompletnie po mnie spływa. A tu niespodzianka: syntezatorowe motywy przypominają Class Actress, a refren daje do zrozumienia, że podopieczna labelu Nextpop zupełnie zmieniła muzyczną ścieżkę, którą dotychczas podążała. Oddychający, pachnący balearycznym powietrzem, sprawnie wyprodukowany, oparty na klawiszach, szukający chwytliwych melodii pop − taka metamorfoza mi się podoba. Nawet jeśli piosenki z I Am Fine nie porywają tak, jakbym tego chciał (moją ulubioną jest orzeźwiający "Sirens", a najmniej ulubioną rozwlekła ballada "Tammy"), to nie mam problemu właściwie z żadnym indeksem (czasem mam problem ze zbyt ekspresyjną, lekko skandynawską manierą wokalu, ale można się przyzwyczaić). Więc powtórzę raz jeszcze: tego się nie spodziewałem, ale nie mam nic przeciwko, aby takie zaskoczenia przytrafiały się polskiemu popowi znacznie częściej. −T.Skowyra
Nie wiem czy wy też spotykacie się z taką sytuacją, ale ja często proszony jestem, na jakiejś imprezie czy innej stypie, o puszczenie "czegoś". No i tu pojawia się problem – jak zaspokoić gawiedź, z której przynajmniej połowa najbardziej ucieszyła by się z Avicii, a ty na telefonie masz tylko dyskografię Young Thuga i Obscure Gorguts? Jasne, jest parę odpowiedzi: "zmień znajomych" lub "uciekaj". Ale ostatnio sobie myślę, że puszczenie debiutu Kaytranady nie byłoby takim złym pomysłem. Ten nieprzeciętny producent, wcześniej znany ze współpracy z Andersonem Paakiem czy GoldLinkiem (którzy dają tu najmocniejsze strzały z zestawu), na 99.9% prezentuje wyrafinowany, luzacki i chilloutowy zestaw doskonale płynących kawałków z pogranicza hip-hopu (także instrumentalnego) i współczesnego r&b, posiłkując się rozpływającymi się samplami, lekko ejtisowym vibe'em, a czasem nawet house'ową rytmiką. Ratuje przed niezręczną ciszą na grillu, a przy okazji przekonuje mnie, że albumy producenckie mogą być naprawdę dobre. Bo 99.9% jest, i to bardzo. –A.Barszczak
"Dzwoni kuzyn,
To mój kuzyn
Dzwoni kuzyn,
To mój kuzyn".
Ostatnio dobrze tę postać nakreślił redaktor Łachecki, więc ja rozwodzić się nie będę, chociaż mam z typem problem (Bałaganem, nie Łukaszem rzecz jasna). Ciągle sobie narzekam, że znowu to samo, o tym samym, w ten sam sposób. I w zasadzie nie dziwię się sobie, bo to tylko nieco naciągnięta opinia. Z tym, że gdy odpalam sobie w końcu materiał w całości, już tak bardzo mi to nie przeszkadza. Lecący sobie na najlepszych podkładach (częściowo oryginalnych, częściowo zajumanych) Kazek może i znowu nawija o jedzeniu, dragach i ruchaniu, ale pewna błyskotliwość, charyzma i charakterystyczność sprawia, że po prostu się chce tego słuchać. Zmęczenie materiału nie doskwiera też tak bardzo, gdy ogarnie się, że to już trzeci materiał typka w tym roku. No pokażcie mi drugiego takiego człowieka w tym kraju. Do usłyszenia w 2017. –A.Barszczak
Mogę się mylić, ale mieszkająca w Moskwie Yana Kedrina staje się coraz bardziej rozpoznawalna w kręgach niszowej muzyki elektronicznej. Dzięki poprzednim EP-kom udało jej się zaistnieć na tyle, że debiutancki album doczekał się całkiem wielu przychylnych komentarzy. Zdaje się, że oprócz samych utworów, Kedr Livanskiy interesuje pismaków ze względu na to, że łączy nostalgiczny, wsparty na wyblakłych ambientowo-klawiszowych pejzażach outsider-house z chłodnym śpiewem w ojczystym języku producentki, czyli rosyjskim. Można to zrozumieć, ale nawet gdyby to był angielski, to należy Yanę pochwalić – z Ariadna emanuje cudownie ulotna, senna i dość odrealniona atmosfera, która została zamknięta w spójną opowieść z kilkoma bardzo ciekawymi fragmentami (tytułowa "Ariadna", "Your Name", "Mermaid", "Za Oknom Vesna" czy "Sad One"). Dlatego też znajdziecie chwilę czasu i posłuchajcie tej skromnej, acz pobudzającej wyobraźnię historii napisanej językiem tanecznej elektroniki. –T.Skowyra
Istnieją pewne rytuały: otwarcia i zamknięcia, poruszania się z konkretnej strony konkretnego człowieka, rytuały przejścia; słowo "tak" albo milczenie jako odpowiedź na słowa zbyt ciężkie, wygwiazdkowane; nieumiejętność zakochania się, która ciągnie się czterdzieści cztery lata i o tyle też za długo, ewidentnie. Nic-nieznaczenie rytuałów w perspektywie wiolonczeli zuchwale piętrzącej się przez Blood rozmywa się na ich korzyść, a wokalny patos nie prowadzi wprost do tandety emocjonalnej, chociaż mógłby. Pośrednie zauroczenie Californią jest tak oczywiste, że aż śmieszne, ale uwielbiamy oczywistości, na szczęście. Jamie xx popatrzył na Kelsey, zamknął oczy i zobaczył Björk, jak on to zrobił, nie wiem, nie zapytałam o ciąg przyczynowo-skutkowy, czasem lepiej nie wiedzieć. Rozlało się majestatyczne słowo baroque wokół popu, a ja przypomniałam sobie dlaczego marszczę z zadowolenia czoło na wszystkie blichtrowe wokalizy, oszałamiające. Pierwszy utwór lub drugi, żadne z nas nie jest na wierzchu. Rytuały dopełnione. –A.Kiszka
Kero Kero, 2 minuty, a ja z ledwością ogarniam fajność przenikania się słodkawych melodii z próbą sztucznego strojenia jakichś poważnych min przez ten napięty bas pierwszych sekund intra. Ale te dojrzałe podrygi na nic, bo w końcu bubblegumowa melodyczność przejmuje całkowicie kontrolę, a Totep staje się na tyle spoko EP-ką, że pierwszy odsłuch zajął sześciokrotność faktycznego trwania całości. Ścisłe połączenie "Only Acting" z "You Know How It Is" osiąga tak ogromne stężenie gitarowego nastolatkowania, że miernik wybija na pozycję podrasowanego Weezera, któremu przypadkowo zdarzyło się wdepnąć na glitchową minę roztrzaskującą dobrze znany koncept na czysty chaos, który wkrótce zostaje ujarzmiony i zniewolony. Wchłonięty w jednię, za pomocą POTĘŻNEJ pstrokatej solówki, która poprzez cukrzyce ewokuje najjaskrawsze indie/garage motywy późnych lat 90, i tego, co tak naprawdę znaczy wycisnąć "prawdziwe" emocje z "wiosła".
Jedyne, co zbyt mocno nadgryza całe to formalne rozpasanie – z wyłączeniem ogólnego burdelu, który przez swoją ambiwalencję może skrajnie męczyć – to bezpłciowe zamknięcie całościowego napięcia w zdecydowanie za spokojnym "Cinema" – nie że jest coś z nim mocno nie tak, ale gdy cała EP-ka to dzika przejażdżka na poróżowiałym rollercoasterze twee popowej energii do wtóru walących się w tle wieżowców dekonstrukcji całego alt-rockowego etosu na dziecięco-japońską modłę, to ciężko w gładki sposób połączyć wszystko z żywotnością chłodnej sali kinowej z jakimś powolnym awangardowym filmem na tapecie – nieważne jak dobrym. To właśnie jest Kero Kero kolego i tak się składa, że chyba coś mnie zbie<kaszl>CAR<kaszl>DIGANS<kaszl><kaszl>ra. Fajna EP-ka. −M.Kołaczyk
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.