
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Ludzie stojący za karierą Carly Rae Jepsen dokonują już na drugim albumie z rzędu zaskakująco świeżych i dobrych, materiałowych wyborów. Zaskakująco, bo nie oszukujmy się – folkpopowy, nijaki debiut skrojony był pod panującą akurat modę na dziewczynę z gitarą, a dorobiony do singlowego sukcesu "Call Me Maybe" Kiss znośne bengierki przeplatał identycznymi, schematowymi climaxami, podprowadzanymi z taśmy niebezpiecznie momentami przypominającej o istnieniu grupy Black Eyed Peas i jej SONGWRITERZE. W Dedicated wprowadza nas jednak szarpany bicik najlepszego tutaj "Julien" i gumowy bas w zadłużonym w ejtisach "No Drug Like Me". Ultraprzebojowe refreny wspomnianych wałków mogłyby bez problemu konkurować w tej dziedzinie z moim ulubionym fragmentem dyskografii Kanadyjki – "Making The Most Of The Night" sprzed czterech lat. Do wyróżnienia jest tu jeszcze choćby niedzielniaczek spod indeksu piątego – leniwy, niedzielny letniaczek, z kolejnym sprawnym, nieregularnym chorusem i chociaż album dość szybko traci impet to nie zalicza właściwie żadnej poważnej mielizny i z całą pewnością jest najciekawszym do tej pory zbiorem artystki. Nawet głupawe porównania z Arianką zaczynają nabierać w końcu jakiegokolwiek sensu, tegoroczne propozycje dziewczyn dzieli w mojej ocenie ledwie kilka cyfr po porcysowej kropce. –S.Kuczok
Okładki albumów są dla mnie diabelnie istotne, bo nastrajają na indywidualny koloryt muzyki. Dzięki nim nie słucham gatunku, tylko konkretnej płyty. A Jimmy Edgar i Machinedrum oferują bity o gładkiej teksturze i łamią je w wielobarwne zygzaki. Wspólnie pod szyldem J-E-T-S uformowali ZOOSPĘ w kształty przedstawione na artworku. Jest futurystycznie i hojnie w dźwięki z różnych parafii. Pędzący footwork zderza się z rozleniwionym R&B, by rozsypać się na połyskujące odłamki wonky. Do najjaskrawszych punktów na trackliście zaliczyć można przyjemnego rozmemłańca "LOOK OUT", przywołujące na myśl SOPHIE "PLAY" i z miejsca wpadające w ucho "POTIONS". Ten upbeatowy krążek nie mieli utartej formy, kochani, pasuje i do tańca i do tonicpresso, do wudy ze sprajtem albo do dnia bez używek, co tam chcecie, to macie, z tym że po drugiej stronie lustra, a fotel rozlewa się jak u Salvadora zegary. ZA_PRA_SZAM –N. Jałmużna
Na płycie nie pojawia się Mateusz Kijowski i raczej nikt tu nie broni demokracji, ale za to KOD działa w inny sposób. Może i kolejny album J. Cole'a bije rekord Drake'a w ilość spotifajowych streamów w ciągu pierwszej doby, ale to materiał, w który zupełnie nie potrafię się zaangażować. Zamiast chilloutu spod znaku powolnych jamów Isaiaha Rashada, dostałem tuzin uładzonych, pozbawionych jakiegokolwiek ryzyka tracków, które mocno mnie zmuliły. Wiadomo, że ostentacyjnie odwrócony od nowoczesnego trapu towar oferowany przez Cole'a znajdzie nabywców (właściwie już znalazł), ja jednak wolę coś wyrazistego, bo z całym szacunkiem, ale nawijane tu wersy szybko mnie nudzą, a snujące się, statyczne bity tylko wzmacniają efekt. Czyli jak dla mnie typowa płyta środka: ani mnie ziębi, ani grzeje, a to właśnie o takich albumach zapomina się najszybciej. –T.Skowyra
"Na papierze" album Jean-Benoît Dunckela chyba nie ma prawa zaskoczyć. Każdy, kto orientuje się w dyskografii Air (którego połową jest oczywiście Dunckel), może z łatwością przewidzieć, jaki kształt przybrał longplay H+ – jego zawartością jest nad wyraz elegancki pop z tymi słynnymi, magiczno-kosmicznymi retro-synthami, relaksującym lounge'em i Floydowskim wyczuciem rytmu. Francuski duet raczy nas tymi patentami już od ponad 20 lat, ale solówka Dunckela jest jakby bardziej optymistyczna i wyswobodzona z jakiegoś konkretnego celu. I muszę przyznać, że za to ją cenię, choć mam świadomość, że nie są to jakieś wielkie piosenki (ale np. "Hold On" już dokleiłem do swojej plejki zbierającej ulubione momenty 2018 roku, w "The Garden" słyszę głos samego Johna L., a ładniutki instrumental "Ballad Non Sense" ma całkiem sporo sensu) – po prostu znowu dałem się złapać w pułapkę sentymentalizmu. Ale jakoś źle się z tym nie czuję i dlatego mały plus ode mnie leci do pana JB. –T.Skowyra
Eh.. Kolejny Don Kichot próbujący zmieścić się w modnej szufladzie neo-soulu. Niestety, wymagająca stylistyka nie dała się ujarzmić, ponieważ Christianowi Bershajowi brakuje charyzmy jego idoli. Autor Priscilli jest okropnie niefinezyjny, gdy forsuje swój koślawy swag białego, amerykańskiego chłopca. Zdecydowany kciuk w dół za najdłuższe trzydzieści minut ostatnich miesięcy. –Ł.Krajnik
"You think you know me". To zdanie (zasamplowane z theme songu wrestlera WWE Edge'a) wielokrotnie przewija się przez najnowszy album Pegiego, 28-letniego rapera z Baltimore, buntownika i nonkonformistę w jednym. Już pierwsza taśma którą zrobił – w wieku 7 lat – zawierała diss na FOX News. Wulgarny, agresywny i konfrontacyjny, raper/producent nie opiera swojej twórczości na tanim szokowaniu, ale potrafi zaprezentować odważną wizję twórczą. W "Real Nega" bierze gardłowe lamenty Ol' Dirty Bastarda, splata w synkopowane nuty i wstawia je pod maniakalny drum'n'basowy bit. Jpeg jako producent ma najbardziej organiczne podejście do samplowania jakie słyszałem od lat. Klikanie długopisem czy walenie w stołek w połączeniu z intensywnymi, niekiedy zglitchowanymi nawijkami, daje absolutnie odjechane rezultaty. Momentami aż ciężko stwierdzić, które elementy tej dość specyficznej układanki są na serio (jeden utwór nosi całkiem znamienny tytuł "I Cannot Fucking Wait Until Morrisey Dies"). Jpegmafia z każdym kolejnym wydawnictwem staje się coraz bardziej przystępny, nie tracąc na jakości produktu. Jeśli chodzi o eksperymentalny rap, to należy mieć się na baczności i uważnie obserwować poczynania tego pana, bo tak jak głos zasamplowanej kobiety sugeruje: nasza wiedza o nim jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Już czekam na następny ruch. –A.Kiepuszewski
Sofomora Nicolasa Jaara gubi zbyt ryzykowny eklektyzm. Już na debiutanckim Space Is Only Noise Amerykanin uciekał gatunkowym szufladkom, z tym że wtedy inspiracjami żonglował z wyczuciem, dodatkowo naznaczając materiał własnym muzycznym pierwiastkiem. Na Sirens pomiędzy dwoma ambientopodobnymi trackami upchnięty został "The Governor" – jam z jazzującym klawiszem i junglującą perkusją, w "No" reggaetonowy synth Jaar przerywa w połowie harfą przybrudzoną jego przeszkadzajkami, a całość kończy psychodeliczną wycieczką w lata 60. Jak widać, już na papierze wygląda to ciężkostrawnie, a w praktyce odnosi się wrażenie, że każdemu z tych pomysłów czegoś brakuje. Nie da się być dobrym we wszystkim, a jeśli się próbuje to wychodzi na ogół mniej więcej tak jak na drugim LP muzyka. Oczywiście taka rozpiętość gatunkowa dla wielu może wydawać się atutem i część recenzentów dała się nabrać, ale nie z nami te numery. –S.Kuczok
Dziewiętnaście lat, dwa (trzy) świetne featy, siedemnaście numerów i całe siedemdziesiąt minut płynącego z wolna trap-rapu. Jaden Smith (przedstawiam go autonomicznie – tak, Jaden Smith, NIE syn Willa Smitha) debiutuje longplejem, który (nie)przypadkowo ma w sobie właściwości, które jak sądzę, są w stanie zachwycić zarówno rap koneserów, jak i wszystkich hiphop-podlotków, którzy rapu to tak "raczej nie", no chyba że coś im przypadkiem wpadnie w ucho. Jaden nie kryje swoich inspiracji, SYRE jest przepełnione intertekstualnymi, jak i intermuzycznymi (wtf) odwołaniami do ikon ze świata muzyki. Jest echo Travisa Scotta, jest Frank Ocean, jest Tyler, The Creator; Jaden wspomina także o Kendricku, o Hendrixie i Micku Jaggerze, ale najbardziej słyszalny jest wpływ Kanyego Westa, którego młody Smith podpatrywał najintensywniej w momencie powstawania albumu. "Lost Boy" jest ukłonem w stronę "30 Hours", a "Watch Me" jest jabłkiem pod jabłonią, kroplą w kroplę czy tam rip-offem "BLKKK SKKKN HEAD". Nie traktowałabym jednak tych mocno widocznych zapożyczeń jako zarzutu w stronę Smitha, bo Boże drogi, ma dopiero dziewiętnaście lat. SYRE jest moim zdaniem produkcyjnie naprawdę dobre – mamy soczyste, miękkie i bawełniane beaty, ale też i takie, które przyjemnie kopią po nerkach. Tekstowo momentami się śmieję, za co bardzo przepraszam (I'm runnin' through the pain that the youth has been (xD)), ogólnie storytelling bardzo na plus, aczkolwiek przyznaję się, że czasem nie mam pojęcia o czym nawija (chociaż w niczym mi to nie przeszkadza). A teraz w prezencie łapcie kilka moich ulubionych linijek:
"You know I'm swagger than Mick Jagger" ("U")
"I'm just glad I got a kitchen pot to piss in" ("E")
"The Illuminati's real, that's the deal
Write a book so I can prove it (no)" ("Breakfast")
"My shoes are bleeding with the blood of Martin Luther King
These ain't no Louboutin" ("Hope"). –A.Kiszka
Przy okazji sofomora Australijczyków wróciłem sobie do Howlin i tak sobie myślę, że jedyne, czego tej zajebistej płytce zabrakło do stałego miejsca w rocznych podsumowaniach to – cóż – gorszego roku w muzyce. Every Now & Then cierpi z kolei na brak dobrego materiału, a ściślej – jest go stanowczo za mało jak na 50 minut. Jagwar Ma nadal bawią się taneczną, manchesterską motoryką, tym razem miejscami wspieraną przez perkusistkę Warpaint i w większym niż na Howlin stopniu przejrzystą pod kątem produkcyjnym, ale przy tym znacznie nudniejszą pod względem motywicznym. Highlighty można liczyć na palcach jednej ręki: house’owo zorientowany, szargający gdzieś głęboko nerw Junior Boys circa It’s All True "Colours Of Paradise", ewokujący szkołę Dust Brothers "Ordinary" czy lepki początek "Give Me A Reason", który gdzieś w połowie niestety zaczyna zmierzać donikąd. A co można napisać o pozostałych 8 indeksach? No właśnie, na tym polega problem, że nic. –W.Chełmecki
Piosenkowy etap Jack Latham ma już chyba za sobą, ale nie znaczy to, że wraca do brzmienia znanego z na przykład Classical Curves. Na tegorocznym mixtejpie oddaje się cięższej, bardziej agresywnej tkance dźwiękowej, nie rezygnując jednocześnie z wplatania gdzieniegdzie swoich wokali i unurzania całości w specyficznej mgle. Pierwsze trzy utwory brzmią jak logiczna kontynuacja Dream A Garden, jednak już mocno bitowe "Boundry" zmienia sytuację, prowadząc do kulminacji w postaci yeezusowego "City Hummingbird". Potem klimat nieco się uspokaja, aż w końcu wszystko wygasa zostawiając nas z chęcią ponownego naciśnięcia play. Jam City biorąc na warsztat UK Bass, cokolwiek by z nim nie robił, jak bardzo by go nie wykrzywiał i dostosowywał do swoich potrzeb, oferuje nam specyficznego rodzaju duchowość i zwyczajnie ciekawą muzykę, której chce się słuchać. I to właściwie tyle. –A.Barszczak
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.