Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Pochodzący z Nowej Zelandii band jakoś nigdy specjalnie nie zwrócił mojej uwagi swoimi "ładnymi", satynowymi piosenkami. Ale tym razem jedni z ulubieńców Gorilla Vs Bear sprawili, że poświęciłem im nieco więcej sił i czasu. Płyta Willowbank to garść trochę smutnawych, niezbyt skomplikowanych, ale bardzo chwytliwych songów, które pięknie wchodzą podczas chłodnych wieczorów o tej porze roku. Zresztą zderzenie uroczych żeńskich wokali z klawiszową melancholią i indie popową nieśmiałością to niezły miks – zwłaszcza, gdy refreny błyskawicznie wchodzą do głowy (faworyci: "Depths (Pt. I)", "Persephone", "December", "In Blue" i "Ostra"). Jasne, nie jest to płyta idealna, bo ani nie grzeszy oryginalnością, a momentami wkrada się "przyjemna nuda", ale to nie ma znaczenia i nie ma co narzekać. Na przykład mam teorię, że w "idealnym świecie" tak brzmieliby The xx, ale to hipoteza raczej nie do sprawdzenia, więc znacznie lepiej sprawdzić samą płytę Yumi Zouma – miłe, ciepłe i dające wiele przyjemności granie. –T.Skowyra
Jeśli jeszcze parę lat temu QOTSA stanowili ostatni bastion hard-rocka, który tu na Porcys tolerowaliśmy, a nawet ceniliśmy, to – przynajmniej w moim przypadku – za te momenty, w których nie brzmieli jak zespół hard-rockowy. A było takich trochę. "I Think I Lost My Headache" zamykający Rated R z motywem przewodnim na 15/8 rozmontowanym przez sekcję dętą w widowiskowej kodzie czy niemal popowy erotyk "Make It Wit Chu" to najbardziej oczywiste przykłady. No nie uświadczycie takich zagrywek u przysłowiowych AC/DC. Na Villains Homme i spółka niestety nie idą tą drogą. W różnych źródłach padają informacje o rzekomych disco tropach, którymi zespół podąża na długości całego materiału, ale nie wierzcie im. Faktycznie parę wałków opartych jest na jakiejś podskórno-bitowej pulsacji, ale w ogólnym rozrachunku to w dalszym ciągu dość toporne gitarowe granie. Weźmy taki "Domesticated Animals" – kiedy ostatnio słyszeliście bardziej czerstwy numer? Fragmenty indeksu piątego i basik w "The Evil Has Landed" ratują album przed zupełną porażką, reszta do szybkiego zapomnienia. –S.Kuczok
Pamiętacie jeszcze taki zespół jak Tera Melos? Jeśli wspominacie czasem X'ed Out (albo przynajmniej genialne "Sunburn") i wspomnienia te są raczej ciepłe, to dobrze się składa, bo trio wróciło niedawno z nowym materiałem, będącym z grubsza kontynuacją ścieżki obranej na tamtym longplayu. Przestrzeń Trash Generator wypełnia ożywczy blend post-hardcore’u po linii matematycznej, popowo nastawionej wrażliwości oraz piętrzących się, prog-rockowych harmonii. W stosunku do poprzednika mniej tutaj słońca, za to odrobinę więcej przekłutej w rozklekotane linie basu i metaliczne riffy dekadencji, choć wciąż mówimy o graniu będącym niewyczerpalnym źródłem energii. Nie tak dawno pisałem o ostatniej EP-ce Palm i jeśli w tym roku nadal komuś mało tak błyskotliwego gitarowego łojenia, koniecznie powinien sprawdzić także Trash Generator. –W.Chełmecki
Symfoniczne elementy połączone z techno? Wszystko w imieniu oddania za pomocą serii urokliwych utworów niemal Proustowskiego ducha mierzenia się z utraconą przeszłością wraz z trudami dojrzewania. Utwory odlewane za pomocą retrospekcji płynących z poszarzałego życia spędzonego w duńskich blokowiskach zmieszane zostają z przesadnie przekoloryzowanymi wycinkami przesłodzonych melodii. Zamknięcie trylogii złożonej z 1977, 1983 oraz dzisiejszego 1989, pomimo silnej konceptualnej spójności, niestety kończy się lekką jakościową obniżką połączoną z wypchaniem całości śladami przesadnie ckliwego materiału. Czy to źle? Jeżeli nie przeszkadza ci wizja kolagenowych niedoborów w wyniku próchniczej cukrowej zarazy. Jeśli lubujesz się w takiej estetyce bliskiej przeżyciom płynącym z obcowania z wczesnym M83 czy Sigur Rós – to w ten introspektywno-sentymentalny świat Kölscha można śmiało i bez bólu wkroczyć; z nieukrywaną przyjemnością bezzębnie muldając sobie ten elektroniczny, bardzo atrakcyjny cukierek. −M.Kołaczyk
Pochodzący z Belfastu Andrew Ferguson i Matthew McBriar to dwóch gości tworzących duet Bicep. Na początku obecnej dekady rozpoczęli swoją próbę zawojowania parkietów w modnych klubach, ale dopiero w tym roku udało im się ukoronować swoją podróż debiutanckim długograjem wydanym w Ninja Tune. Długograjem bardzo solidnym i grywalnym, bo panowie sprawnie realizują się w lepieniu tanecznych, house'owych bitów w gąszczu świecących melodyjek i błyszczących motywików. Na przestrzeni prawie godziny Bicep dostarczyli m.in. techno pod osłoną nocy ("Orca"), laserowy quasi-dubstep ("Glue"), delikatny jak jedwab deep-house ("Ayaya"), klawiszowy minimalizm na ambientowym tle ("Drift") czy przybrudzony vocal-dance ("Vale"). Wszystko sprawnie zanurzone w najntisowej zawiesinie oraz przejrzystej produkcji. Więc może obyło się bez sensacji, ale godzinka prawilnego dance'u nikomu nie zaszkodzi. –T.Skowyra
Mogę się mylić, ale mieszkająca w Moskwie Yana Kedrina staje się coraz bardziej rozpoznawalna w kręgach niszowej muzyki elektronicznej. Dzięki poprzednim EP-kom udało jej się zaistnieć na tyle, że debiutancki album doczekał się całkiem wielu przychylnych komentarzy. Zdaje się, że oprócz samych utworów, Kedr Livanskiy interesuje pismaków ze względu na to, że łączy nostalgiczny, wsparty na wyblakłych ambientowo-klawiszowych pejzażach outsider-house z chłodnym śpiewem w ojczystym języku producentki, czyli rosyjskim. Można to zrozumieć, ale nawet gdyby to był angielski, to należy Yanę pochwalić – z Ariadna emanuje cudownie ulotna, senna i dość odrealniona atmosfera, która została zamknięta w spójną opowieść z kilkoma bardzo ciekawymi fragmentami (tytułowa "Ariadna", "Your Name", "Mermaid", "Za Oknom Vesna" czy "Sad One"). Dlatego też znajdziecie chwilę czasu i posłuchajcie tej skromnej, acz pobudzającej wyobraźnię historii napisanej językiem tanecznej elektroniki. –T.Skowyra
Od naszego ostatniego kontaktu z krakowską grupą minęło trochę czasu, chłopaki znaleźli nawet nowego pałkarza, ale przyjemność czerpana z obcowania z ich melodyjnym łojeniem pozostała niezmienna. Stay Nowhere łatwo podczepić pod etykietkę post-hc/screamo, ze względu na wokal Kuby, kojarzący mi się najmocniej chyba z darciem Jeremiego Bolma dla Touché Amoré, ale na tegorocznym s/t sprawa trochę się komplikuje. Zespołowi momentami najbliżej tu do grania po linii starego, dobrego Weezera, jak choćby w "Just A Shred" czy "Cool Kids" z wyciszoną zwrotką, w której na pierwszy plan wysuwa się bas, regularnie nawiedzany przez dzikie, gitarowe zrywy. Pomijając dwa krótsze, prawie instrumentalne utwory, które nie do końca do mnie przemawiają, jest to materiał niezwykle równy, pozbawiony wypełniaczy, więc "Goosebumps" – mój dzisiejszy faworyt, z najbardziej nośnym refrenem w dorobku zespołu, może jutro ustąpić miejsca choćby najdłuższemu w zestawie, przejmującemu "You". Mogę się mylić, ale w naszym kraju raczej nie łatwo znaleźć ostatnimi czasy wiele porządnych składów, traktujących gitary w podobny sposób. Tym bardziej warto się zapoznać. –S.Kuczok
Bracia Aged nigdy nie zyskali popularności w mediach – nawet w momencie wydania debiutanckiego no world nie zrobiło się o nich jakoś specjalnie głośno. Powodem takiej recepcji, pomijając marketingowy aspekt, jest charakter ich utworów. Wymuskane, subtelne aranżacje oraz wyrafinowany songwriting – to nie są atuty, które mogłyby przyciągnąć rzesze randomowych słuchaczy. Dlatego inc. no world pewnie pozostaną już w niszy, a ich nagraniami będzie cieszyć się garstka zajawionych. Tak to niestety wygląda, ale jak widać Daniel i Andrew specjalnie się tym nie przejmują. Może nawet dzięki temu mogą wciąż robić to, na co mają ochotę: Living to zbiór pięciu melancholijnych, jamów (w tym w samym środku instrumentalny "Sent" z czarującą partią fletu) utrzymanych w klimacie intymnego, wysublimowanego r&b (coś między D'Angelo i Talk Talk), a więc dokładnie takim, do jakiego przyzwyczaił nas duet. Cała piątka indeksów składa się na spójny zbiór, który jest mi bliższy od ostatniego, całkiem przecież udanego regularnego albumu. Kto jeszcze nie sprawdził i ma wolne 25 minut niech odpala poniższy stream. –T.Skowyra
Fantomowa kontratakuje długograjem – jeszcze obrzydliwszym, brudniejszym, jeszcze mocniej wyciskającym łzy wzruszenia* – tkwiąc tradycyjnie swoim poetyckim objawieniem w jaskrawym świetle płonących Mobbyn biletów, żartów o Twojej Starej oraz w epicentrum bezkompromisowej walki z Kinsellą. Kolejna edycja parodystycznej, "przaśnej" zabawy muzyką klasy B i granicami dobrego smaku. Nagrany w dwa dni na kradzionych z YouTube'a podkładach, MC Terminator-Wave połączony z midwest emo-LGBT-rapem ludzi, którzy o kilka lat za długo naświetlani byli radiacją chanowych odpadów oraz przesadnego nastoletniego użalania się nad sobą w duchu Willa Toledo (Car Seat Headrest) zmieszanego w równych proporcjach z podległą charyzmą Afrojaxa. I można sobie robić z tego powodu hehecenzję, można zbijać z chłopakami piątki albo zwyczajnie pluć złośliwie na dziejącą się tu "dziecinadę", jednak niezaprzeczalna emocjonalna siła singlowego "Poszedłem Do Lasu I Między Konarami Straciłem Orientację", wymusza na wszystkich pełną powagę, w szczególności w momencie zainicjowanym słowami: "siedem / jeden", który staje się głównym kandydatem do bycia najbardziej magiczną chwilą spędzoną z muzyką roku 2017. Oczywiście, to zadowolenie z materiału zależne jest od wielkości waszego progu bólu, bo przełknięcie Fantomowej dla niewprawionych może być smaczne jak tran; dla całej reszty rozkoszującej się tego typu podłą estetyką – pozycja obowiązkowa. –K.Mołaczyk
*Głównie za ten moment, w którym ktoś tego OP żółtego szczura w końcu wyjaśnia… aaa no i jeszcze koniec świata, Omegle, Edison, Tesla i jedna z najbardziej zaskakujących oraz ulubionych puent ever – Co sądzę o cywilizacji… dobry pomysł.
No i takie akcje to ja lubię: 17 minut, sama treść, codzienna dawka skompresowanego gitarowego oranka. Palm pochodzą z Filadelfii i robią wszystko, by wodzić słuchaczy za nos. Z gąszczu Shadow Expert niby nietrudno wyhaczyć tropy Waszych ulubionych zespołów: kontrolowany chaos Deerhoof, metaliczne wtręty PIL, popowo nastawione zawijasy D-Planu, ekscentryzm w typie Gang Gang Dance czy wczesnego AnCo. Jest jednak w dezorientującej tkance tej mini-płytki jakaś świeżość, kolektywnie wyczarowana z kompletnego bezładu harmonia, którą ciężko uchwycić w jakiekolwiek ramy, a od której jednocześnie trudno się oderwać. Może to eterycznie zdublowane wokale, może szarpane cięcia gitar, a może mnogość groove’ów, ale słucham już z dziesiąty raz i dalej mi się nie nudzi – w dzisiejszych czasach niełatwo o lepszą rekomendację. –W.Chełmecki