Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Przed przesłuchaniem Ophiuchus proponuję przez chwilę poudawać przed sobą brak możliwości dopływu powietrza, zainscenizować nieprzyjmowanie tlenu, ażeby słuchając, absolutnie wykorzystać spektrum możliwości cyrkulacji swojego własnego oddechu, bo oto Matthewdavid's Mindflight powołuje do życia meteoryty, które co prawda nie spadają na głowę, ale trwają w zawieszeniu tuż nad twoim czołem oferując przy okazji czterdziestominutową sekwencję space ambientu, który wymaga wzmożonego spokoju fizjologicznego. Warstwowe struktury dźwięku, specyficzna – medytacyjna atmosfera i klejąca przestrzeń to przyjemność dla koneserów slow elektroniki, ludzi lubiących jeździć windami lub takich, których uspokaja widok kolorowych rybek w akwarium. Jeśli należycie do którejś z tych grup – serdecznie polecam. –A.Kiszka
ken to kontynuacja dobrze znanych wątków, które po raz pierwszy pojawiły się w twórczości Bejara przy okazji Kaputt. Chodzi, mianowicie o swobodny flirt z latami 80. a zwłaszcza synth/new wave'ową (czasem wręcz gotycką, a nawet etheralową – gitara na modłę Cocteau Twins w "Ivory Coast") odnogą tej epoki. Tym razem wzorowanie się na Bryanie Ferrym ("Rome") zostało wzbogacone o odniesienia do wczesnych inkarnacji alt-rocka ("Stay Lost", "Cover From The Sun") flirtujących z post-punkowymi synthami New Order, które całkiem zgrabnie łączą się z The Cure (jeden z ciekawszych numerów, "In The Morning" parafrazuje "Just Like Heaven" na 1:37-1:43, pojawia się też nieco proto-shoegaze'u w stylu JAMC). Choć najczęściej przyklaskuję takim konceptualnym zabawom, to jednak największą wadą ken jest brak większej wyrazistości ("Saw You At The Hospital"), która wynosiłaby ten album ponad zgrabne, acz momentami nieco nużące ćwiczenia stylistyczne, zwłaszcza, że maniera wokalna Bejara od lat pozostaje raczej niezmienna. Mimo wszystko, należy docenić, to solidne rzemiosło, historycznie świadomego songwritera. –K.Bugdol
Jestem wielkim fanem talentu Charlotte Gainsbourg, naprawdę, z tym, że chodzi tu o talent aktorski. Muzycznymi dokonaniami francusko-brytyjskiej artystki zainteresowałem się właściwie głównie "za nazwisko", ale jak dotychczas nic dobrego z tego nie wynikło. Do tej pory, oprócz kilku ciekawszych strzałów z IRM, za które współodpowiedzialny był Beck, Charlotte raczej mocno przynudzała, czasem z marnym skutkiem biorąc się za reinterpretację takich evergreenów. Jej przepisem na sukces wydaje się zapraszanie do współpracy topowych producentów, którzy biorą na siebie pisanie kawałków, a następnie dogrywanie do nich partii wokalnych. W przypadku Rest kompozycjami wspomaga wokalistkę głównie SebastiAn, ale swoje trzy grosze dorzucają też między innymi Paul McCartney, Guy-Manuel de Homem-Christo czy Connan Mockasin. Ta, wydawałoby się, obiecująca reprezentacja, w praktyce niestety nie dostarcza niczego godnego uwagi. Macca skrobnął dość monotonny jam, Daft Punkowy numer usypia na całym materiale chyba najmocniej, a obecność Mockasina jest (poza ksywką w kreditsach) zupełnie niezauważalna. Parę numerów da się tu jednak lubić. Highlightem wydaje się zamykający album "Les Oxalis", brzmiący jak fikcyjna współpraca Saint Etienne i Stereolab. Nie zawodzi również singlowy "Deadly Valentine", a pod indeksem piątym, w eleganckim "I'm a Lie", przynajmniej na moje ucho, Piazzola się lekko wkrada w pochodzie akordów. To wciąż trochę za mało na porcysowy kciuk w górę, ale pewien progres wydaje się niezaprzeczalny. –S.Kuczok
Oto EP na miarę drugiej dekady XXI wieku. Yaeji reprezentuje pokolenie miłośników ostatniej "playlisty" Drake'a – konsumentów muzyki tanecznej, ale zachowawczej i zdystansowanej do euforii parkietowych wymiataczy. Azjatycka producentka oraz wokalistka idealnie dopasowuje się do panującej ery beznamiętnego popu, ozdabiając letargiczne podkłady, leniwym szeptem. Smaku introwertycznemu clubbingowi dodaje kunszt liryczny koreańskiej mistrzyni mikrofonu. Wyśpiewywane przez nią wersy składają hołd współczesnemu, rapowemu słowotwórstwu, uznającemu efektowną formę za największą cnotę. Czekam więc z niecierpliwością na długogrający materiał, a nawet po cichu liczę na kilka odważniejszych posunięć w przyszłości.
(picie drinka przy komputerze lub domówka z Tubką – 11.2017) – Ł.Krajnik
Jedno jest pewne: Janek dość szybko przebił się do mainstreamowego rapu. Jeszcze dwa lata temu kojarzyły go tylko sprawdzające każdego świeżaka rap-głowy, a dziś Otsochodzi nagrywa z Włodim, Pelsonem, Pezetem (chociaż ten będzie miał zaraz cztery dychy i mówią, że nie ma już na to kondychy) czy nawet Taco Hemingwayem (w ogóle ogarnijcie jaka epika zebrała się w "SumieNIU" – i tylko bitu żal), a jego klipy mają miliony odtworzeń na YouTubie. Idąc dalej: Janek na poważnie odkrył dla siebie AMERYCZKĘ, bo zdaje się, że codziennie zasypia przy dźwiękach kawałków Lil Uzi Verta (ale pewnie lubi też Kanye Westa czy Migosów) i raczej nie kryje się z tymi inspiracjami. Jaki jest efekt tego stylistycznego i koncepcyjnego przewrotu? Mimo wszystko jestem w stanie unieść kciuk do góry, bo po pierwsze jednak podkłady przeważnie są naprawdę świetnie skonstruowane ("Tel3fony", "Nie / Nie", "Bez 00s" czy mój ulubiony "Jeżeli"). Po drugie Otso wciąż dysponuje całkiem niezłą nawijką (zdarza mu się nawet nawiązywać do Belmondziaka – w "Szarym Uśmiechu" powiada, że "coś tam wiedzą, ale taka wiedza to jest nic") i nie przeszkadza w tym jego dziwne wymawianie niektórych wyrazów. A po trzecie plusy przesłaniają minusy: więcej tu fragmentów przebojowych, wychillowanych i ciekawych od nudnych, topornych i kiepskich. A więc daję na zachętę lajka i liczę, że w na następnej płycie Janek się ogarnie i zaproponuje coś naprawdę zajebistego. –T.Skowyra
Pochodzący trochę z Chile, a trochę z Norwegii Boy Pablo dołącza do drużyny laidbackowego dream-popu herbu Salad Days, gdzie swoje miejsce zagrzali już tacy wykonawcy jak Travis Bretzer czy Mild High Club. Roy Pablo właściwie mógłby być EP-ką tego pierwszego i nikt by się specjalnie nie pokapował. 18-latek hołduje chwytliwej, piosenkowej tradycji, zdradzając inspiracje Prefab Sprout ("Yeah") i The Smiths ("ur phone"), czym z automatu zaskarba sobie naszą sympatię. To żadne wielkie granie, ale kilkanaście minut melodycznej radości w nostalgiczno-słonecznym anturażu – czego tu nie lubić? –W.Chełmecki
Jedyny w tym kraju raper (Belmondo to nie raper – to zjawisko), którego można rozpoznać po jednym wersie, wypuścił w końcu materiał na miarę swojego talentu. 27 minut ("Myślę, że pierdoli głupoty, kiedy ci mówi, że się rozmiar nie liczy"), sama esencja (tylko jedna gościnka), rogalowe opus magnum i idealny punkt startowy dla ludzi, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z reprezentantem warszawskiego podziemia. To prawdopodobnie jego najbardziej muzyczny projekt (jakieś acidowe podkłady, refren "OCB" i ten magiczny moment w "Psycho", gdy nawija całkowicie poza bitem, a potem każe zwiększyć BPM-y), niemniej wciąż hermetyczny/elektryczny, osiedlowy rym nadal siada mu za pierwszym. I nawet jeśli nie przekonuje Was ta estetyka, to warto sprawdzić, bo w przyszłości – mam nadzieję – Nielegal 217 będzie uznawany za jedną z najważniejszych polskich płyt z ulicznym rapem. Z każdym odchrząknięciem, z każdą rzuconą "kurwą", z każdym wersem w rodzaju "czekam na wiosnę, patrole gubię między blokami" – tworzy się historia. "I, kurwa, to śmieszne", dla mnie to Skandal tej dekady, z wszystkimi jego zaletami i wadami. –P.Wycisło
Pierwszy raz usłyszałem Fatimę Al Qadiri przy okazji jej świetnego (muzycznie i wizualnie) singla "Vatican Vibes". Było to gdzieś koło 2011 roku, w początkach vaporwave’owej zajawki. Charakterystyczna dla vapo, dystopiczna estetyka czy też pastiszowość stylu, u Fatimy pozbawiona została jednak lo-fi otoczki, w zamian lśniąc wypolerowaną produkcją. Na nowej EP-ce nic się pod tym względem specjalnie nie zmieniło – jest tylko lepiej. Ale tym razem dostajemy zaproszenie na dancefloor, nie inaczej. Raczeni jesteśmy bardziej melodycznymi strukturami, niż dotychczas, rytm zdecydowanie szybszy, a wycyzelowane synthy i bombastyczne bębny drum maszyny rozpierdalają piwnicę klubu. To jeśli chodzi o formę. Co do treści, to podobnie jak i we wcześniejszych wydawnictwach Al Qadiri, tak i tym razem pojawia się określony koncept, wokół którego zbudowany jest album. Asiatisch było zachodnią kliszą postrzegania kultury dalekiego Wschodu, zeszłoroczny Brute to protest przeciwko normalizacji przemocy przez rządzących. Natomiast tym razem Kuwejtka z Senegalu przedstawia nam swoje mroczne alter ego w postaci tytułowej Shaneeray – persony, która neguje normatywne pojęcie płci i jej przynależności kulturowej. Persony, której maskę od czasu do czasu przywdziewa każdy z nas. Jeśli macie co do tego wątpliwości to zachęcam do odsłuchu. –K.Łaciak
Dziewiętnaście lat, dwa (trzy) świetne featy, siedemnaście numerów i całe siedemdziesiąt minut płynącego z wolna trap-rapu. Jaden Smith (przedstawiam go autonomicznie – tak, Jaden Smith, NIE syn Willa Smitha) debiutuje longplejem, który (nie)przypadkowo ma w sobie właściwości, które jak sądzę, są w stanie zachwycić zarówno rap koneserów, jak i wszystkich hiphop-podlotków, którzy rapu to tak "raczej nie", no chyba że coś im przypadkiem wpadnie w ucho. Jaden nie kryje swoich inspiracji, SYRE jest przepełnione intertekstualnymi, jak i intermuzycznymi (wtf) odwołaniami do ikon ze świata muzyki. Jest echo Travisa Scotta, jest Frank Ocean, jest Tyler, The Creator; Jaden wspomina także o Kendricku, o Hendrixie i Micku Jaggerze, ale najbardziej słyszalny jest wpływ Kanyego Westa, którego młody Smith podpatrywał najintensywniej w momencie powstawania albumu. "Lost Boy" jest ukłonem w stronę "30 Hours", a "Watch Me" jest jabłkiem pod jabłonią, kroplą w kroplę czy tam rip-offem "BLKKK SKKKN HEAD". Nie traktowałabym jednak tych mocno widocznych zapożyczeń jako zarzutu w stronę Smitha, bo Boże drogi, ma dopiero dziewiętnaście lat. SYRE jest moim zdaniem produkcyjnie naprawdę dobre – mamy soczyste, miękkie i bawełniane beaty, ale też i takie, które przyjemnie kopią po nerkach. Tekstowo momentami się śmieję, za co bardzo przepraszam (I'm runnin' through the pain that the youth has been (xD)), ogólnie storytelling bardzo na plus, aczkolwiek przyznaję się, że czasem nie mam pojęcia o czym nawija (chociaż w niczym mi to nie przeszkadza). A teraz w prezencie łapcie kilka moich ulubionych linijek:
"You know I'm swagger than Mick Jagger" ("U")
"I'm just glad I got a kitchen pot to piss in" ("E")
"The Illuminati's real, that's the deal
Write a book so I can prove it (no)" ("Breakfast")
"My shoes are bleeding with the blood of Martin Luther King
These ain't no Louboutin" ("Hope"). –A.Kiszka
Hans-Peter Lindstrøm to już od lat sprawdzona marka w dziedzinie nowego space-disco, więc każdy kolejny materiał przezeń nagrany zdecydowanie warto sprawdzić. Na It's Alright Between Us As It Is norweski producent nie serwuje pokręconych eksperymentów w duchu Six Cups Of Rebel, ani też nie nawiązuje do epickich suit z Where You Go I Go Too – raczej podąża w kierunku sprawdzonym na Smalhans (stylistycznie "Tensions" to wręcz utwór wyjęty z tej płyty), czyli proponuje dance-pop przefiltrowany przez typowe dla niego, syntezatorowe nu-disco. Czy to źle? Na pewno ci, którzy oczekiwali jakiegoś zwrotu w optyce Lindstrøma będą zawiedzeni, jednak solidność i pewna klasa nie pozwala na lekkomyślną krytykę krążka. To wciąż zestaw całkiem grywalnych tracków, z których da się wyłowić pełnoprawne highlighty (na przykład lekko nawiedzony dance "Bungl (Like A Ghost)" z gościnnym wokalem Jenny Hval czy przypominający stare psychodeliczne numery Chemical Brothers "Drift"), który może nie powala, ale jednak utrzymuje solidny poziom. –T.Skowyra