Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jessie Ware swoim najnowszym wydawnictwem zdaje się ostatecznie rozwiewać moje (i pewnie nie tylko moje) nadzieje na powrót pięknych czasów gościnek u Jokera i kozackich bitów od Julio Bashmore'a. Na Glasshouse Brytyjka przez zdecydowaną większość materiału przynudza na tle rzewnej gitki lub jeszcze bardziej rzewnego klawisza, czasem z naprawdę tragicznym skutkiem, bo słuchając takiego "Hearts" czy pierwszej połowy zamykającego ten zestaw "Sam", zaczynam ciepło myśleć o efektach współpracy wokalistki z Edem Sheeranem sprzed trzech lat. W ogóle całkiem spora liczba tych numerów, na czele z "First Time", dość mocno kojarzy mi się z dokonaniami sióstr Haim, a przy całej mojej sympatii do Amerykanek, nie jest to brzmienie, z którym akurat Ware mogłaby zawojować chartsy i redakcyjne głowy. Najbardziej na plus wyróżnia się opener "Midnight", ze zwrotkami jakby zapożyczonymi od Franka Oceana i niemal gospelowym refrenem. Jessie szarżuje tu wokalnie na granicy nadekspresji, ale nie zmienia to faktu, że trop, który podejmuje w tym numerze artystka, jest najciekawszym kierunkiem jaki mogłaby obrać w przyszłości, oczywiście, raz jeszcze zakładając, że z powrotu do grania z debiutu nici. –S.Kuczok
Całkiem niedawno pisałem o drugiej płytce dvsn, to teraz czas na kolejnych reprezentantów OVO Sound. Majid Jordan kojarzyli mi się dotąd z tworem mieszczącym się między mocno wybrykami The Weeknd (w tym ze zbliżonym do Jacko wokalem) i oczywiście trochę intymnym, trochę smutnym wajbem Drake'a (najlepiej w wydaniu z "Hold On, We're Going Home", co przez wzgląd na featuring nie może dziwić), ale przez wzgląd na wytwórnię i ziomowanie się z Drizzym raczej dziwić nie może (hehe). Przy The Space Between moje skojarzenia nadal wędrują w podobnym kierunku, ale wydaje mi się, że tym razem Majid i Jordan jakoś konkretniej biorą sprawy w swoje ręce i proponowane przez nich synth-pop-r&b nieco bardziej trafia z hookami. Najlepszy przykład to stroboskopowy banger "Body Talk" (o którym będzie jeszcze wspominał DJ Carpigiani w swojej poptymistycznej liście przebojów – oczywiście gorąco polecam), ale "Phases" czy "Gave Your Love Away" też nieźle "jadą". Co prawda kilka numerów z tego LP traktuję bardziej w kategorii muzyki tła, ale mimo wszystko są to przyjemne songi, więc jednak rekomenduję całość i nawet zaczynam całkiem na serio kibicować temu duetowi. A co. –T.Skowyra
Ponownie czas przejść, może do niesłusznej, ale samoistnie cisnącej się na klawiaturę interpretacji. Beck utonął w trujących oparach Bojackowego Hollywood na dobre, a ja musiałbym być naprawdę smutnym człowiekiem żeby mieć mu to za złe. Musiałbym być po prostu ciężkim skurwielem, żeby głośno narzekać wypominając przeszłość, gdy w tej nowej roli zdaje się takim szczerze szczęśliwym chłopcem. Nerdowskim dzieciakiem, który po latach upokorzeń, w końcu odnajduję namiastki akceptacji wśród fajnych kolegów, zbijając śmiało piątki z typami, którzy wcześniej lali mu do tornistra. I wszystko byłoby naprawdę spoko, gdyby nie to, że te jego silące się na normatywność ruchy, nieświadomie cechują się taką niepowstrzymaną społeczną niezręcznością; silnym wewnętrznym rozdarciem tkwiącym w jakiegoś rodzaju schizofrenicznych stanach dawnych przyzwyczajeń (końcówka prostego "Colors"). Hansen – naturalnie będąc rozpiętym ze swoją muzyką na naprawdę szerokim muzycznym spektrum – niby jak zwykle buduje swoje genialnie składane konstrukcje z pozornie niepasujących do siebie puzzli, jednak poprzez nowe środowisko, czerpie je z pudełek z gatunkowymi tabliczkami "przyjemne/tandetne/śmietnik", pod wpływem których zamienia skomplikowane i niebanalne roszady znane z przeszłości na pierwsze z brzegu hura optymistyczne bubblegum popy czy pop-rockowe erotyzujące zabawy przystojnych młodych chłopców z gitarami. I z tego powodu, będąc z wami szczerym – po odcięciu kontekstu i cisnących się ze wszystkich stron utartych wymagań – mamy tutaj do czynienia z przeciętnym zestawem przyjemnych, niewymagających piosenek, ze świetnym singlem "Up Night", więc mi się to tam tak trochę podoba; ale dodaje to cichaczem, góra kazała bezlitośnie strzelać, i niby bym nie strzelał, ale na odtwarzacz wchodzi "Wow" (WTF?), więc strzelam bez mrugnięcia, ale po refleksji, to ten strzał tak bez większego przekonania, z silnym wewnętrznym rozdarciem, będąc przez to bardzo smutnym człowiekiem zmuszonym pośpiesznie kryć tornister przed kolegami z redakcji. −M.Kołaczyk
Kto by pomyślał, że flet w 2017 roku przeżyje swój renesans w muzyce popularnej? Od trapowych raperów z Atlanty (Future, Migos, 21 Savage) czy Drake'a i Kodaka Blacka aż po Björk, ten instrument dęty szturmem podbija serca muzyków i słuchaczy na świecie. W czwartej odsłonie pięcioalbumowego, kuriozalnego projektu zwariowanych Australijczyków z King Gizzard & The Lizard Wizard flet również ma swoje cameo. Subtelnie przewija się przez utwory, dodając całości kolorytu. Choć wydanie pięciu albumów w ciągu roku w dzisiejszych czasach może się wydawać absurdalne, chłopaki z Gizzard konsekwentnie dążą do zrealizowania postawionego przez siebie celu, z lepszym lub gorszym skutkiem. Poprzedni album, Sketches Of Brunswick East, stanowił jedynie ciekawostkę dla fanów, i co najwyżej był do puszczenia sobie w tle. Luźno skontruowane utwory raczej nie powalały, a momentami mocno się dłużyły. Na Polygondwanaland każda nuta jest zaplanowana i przemyślana, co ma ogromny wpływ na ogólną jakość kompozycji. Raczej należy myśleć o tym albumie jako o holistycznym, złożonym dziele, niż o standardowym zbiorze utworów. Piosenki płynnie przechodzą w siebie, budując frapującą całość. Najnowszy album King Gizzard to absorbująca słuchacza, muzyczna odyseja, która w odróżnieniu do Nonagon Infinity z zeszłego roku jest zróżnicowana i wielowymiarowa, a przede wszystkim sprawia frajdę słuchaczowi. Gdyby tylko częściej stawiać jakość nad ilość, to byłoby już naprawdę ekstra. –A.Kiepuszewski
Na nowy album Errorsmith musieliśmy czekać aż 13 lat. I choć jego pierwsza prezentacja miała miejsce na zeszłorocznym Unsoundzie, to dopiero teraz został wydany nakładem berlińskiej wytwórni PAN. Powodem tak długiego oczekiwania była chęć ciągłego ulepszenia muzycznej materii, a to w przypadku Wieganda, twórcy reaktorowego synthu RAZOR (mówi Wam coś addytywna synteza dźwięku?), przy pomocy którego powstały niemal wszystkie brzmienia (łącznie z bębnami, co niekoniecznie wydawać by się mogło tak oczywistym rozwiązaniem), jakie jest nam dane usłyszeć na jego nowym wydawnictwie oznacza ni mniej, ni więcej, szlifowanie diamentu. I rzeczywiście Superlative Fatigue jest świetnie wyprodukowany. Nie jest to jakby żadna niespodzianka, bo Niemiec znany jest ze swojej matematycznej precyzji komponowania i przywiązania wagi do najmniejszych detali. Na Superlative Fatigue możemy ponadto usłyszeć zabawy vocoderem, częste zmiany tempa, liczne modulacje i dancehallowe patterny. Mój faworyt to "I'm Interesting, Cheerful & Sociable", ale i reszta tracklisty kryje w sobie wiele przemyślanych, interesujących muzycznie pomysłów. –K.Łaciak
Shoegaze'owy zespół z Chile, debiutujący bardzo obiecującym materiałem, utrzymanym w dość klasycznej konwencji. Powykrzywiane, kwaśne riffy w ciekawy sposób korelują z surowymi, post-punkowymi strukturami rytmicznymi; ładne, eteryczne melodie dryfują pomiędzy słodyczą Cocteau Twins z czasów Heaven or Las Vegas i gotycyzmem tego samego zespołu z okolic Garlands. Chociaż miejscami jest to granie bardzo "przez kalkę", to cechą odróżniającą Coloresantos od wielu innych wykonawców bawiących się w shoegaze w dzisiejszych czasach, jest godna pochwały dbałość o kompozycje, skutkująca niezaprzeczalną przebojowością tego materiału. Piosenki są ważniejsze od "klimaciku" i nie odnoszę wrażenia, żeby ktoś, kto nie ma zbyt wiele do powiedzenia, chował się za toną efektów i próbował mnie zahipnotyzować samym brzmieniem. Ten materiał sprawdziłby się także w surowszej odsłonie i dlatego polecam posłuchać Tercer Paisaje, jeśli macie ochotę na shoegaze w 2017 roku. Ja, w każdym razie, na takie granie zawsze mam ochotę. –P.Gołąb
Nie często się zdarza, żeby album z odrzutami i b-side'ami był równie frapujący, co reszta dyskografii artysty. Jest to kompilacja, na której artystka umiejętnie żongluje stylistykami i tradycją amerykańskiego folku, wplatając również do swojej muzyki doo-wop, surowe country i singer-songwriterskie inspiracje z lat 60-tych. Jest nawet miejsce na nastrojowy i intymny cover Bruce'a Springsteeena, "Tougher Than The Rest", w którym Olsen akompaniuje sobie jedynie przy pomocy przyciszonej gitary. Jej głos niekiedy zawodzi w sposób przywodzący na myśl Roya Orbisona i innych croonerów z tego okresu. Rozlega się szeroko, uderzając w wysokie wibrato sopranowe, tak drżące, że czuje się, jakby Angel była na granicy łez. Być może dla słuchaczy niezaznajomionych z jej poprzednimi dokonaniami wyraźnie kompilacyjny charakter płyty może okazać się dezorientujący. Niemniej jednak, Phases to rzecz warta polecenia. Jesienny album, idealnie nadający się do słuchania podczas przechadzek po słabo oświetlonych bocznych ulicach z szeleszczącymi liśćmi pod stopami, koniecznie w dobrym towarzystwie. –A.Kiepuszewski
W ostatnim czasie Shamir Bailey poszedł w kierunku, którego zupełnie bym sobie nie życzył, mając w pamięci znakomite "On The Regular" czy nawet Ratchet jako całość. Miast autentycznie intrygującego nu-disco dostajemy dość toporny, gitarowy indie-pop i o ile na wrzuconym jakiś czas temu na SoundClouda Hope, w połączeniu z outsiderową zajawką jakoś to jeszcze grało, tak Revelations wypada już zupełnie sucho. W najlepszych momentach brzmi to jak jakieś B-side'y z katalogu Arbutus Records, w najgorszych jak przejechana lo-fi, obdarta z dramatyzmu Waxahatchee. 90's kids playin' pop music, z tym że Shamirowi ewidentnie to nie wychodzi i dobrze by było, jakby jednak wrócił na parkiet, gdzie radził sobie zdecydowanie lepiej.−W.Chełmecki
Mieszkająca obecnie w Londynie Walijka, wypuściła swój debiutancki krążek jeszcze w marcu, ale dosłownie kilka dni temu pojawiła się edycja płyty z trzema nowymi utworami ("Spaces", "Pull" i "1 Of 3") i uznałem, że to dobry pretekst, aby powrócić do tego wydawnictwa. Tak się złożyło, że kilka miesięcy temu jakoś nie przekonałem się do leniwie snujących się, zawiesistych, dream-popowych mar podkreślanych często delikatnym, house'owym wsparciem (a czasem nawet dość konkretnym, jak przywołującym Miss Kittin, "Evolution"). Teraz jednak odkryłem self titled tej młodej dziewczyny na nowo i teraz naprawdę mi się podoba. I to już od statycznego openera "S.O", w którym eteryczny głos Kelly gubi się w zamglonej przestrzeni, moją uwagę przykuł również baśniowy "Lucid" z końcówką na modłę ostatnich dokonań Luomo. Może różnorodność nie jest największym autem tego zbioru, ale już za spójność walijska artystka może zebrać całkiem sporo punktów. Bo choć w "Throwing Lines" czy "CBM" nie pojawi się nic, czego nie było w pierwszych trackach, to jednak słuchanie całego longplaya należy do czynności głęboko relaksacyjnych i uspokajających (przynajmniej na mnie tak działają te dźwięki). Może tylko odpuściłbym sobie niemal dziesięciominutowy "8", ale jeśli chodzi o całość, to nie mam zbyt wielu zastrzeżeń. Posłuchajcie tego wieczorem, gdy śnieg pojawi się za oknem – przyjemność ze słuchania powinna wzrosnąć jeszcze bardziej. –T.Skowyra
Meh... Niby spoko te numerki, w szczególności te bardziej bratające się z końcem niż z początkiem płyty. Także te bity przesiąknięte wskrzeszanym west coast rapem nie są złe. Głos i flow jadący na antydepresantach może trochę przyciężkawy i bez oddechu, ale za to charakterystyczny, wciąż w jakiś sposób dryfuje sobie wprost do celu; a melodie (w końcu mówimy tutaj o silnym upopieniu materiału), no cóż, są okej. Okej – czyli najgorsza, beznamiętna łatka nudziarza, jaka może nas określić. W końcu zawsze lepiej, gdy za plecami usłyszy się, że się jest szczerbatą larwą żerującą na zdrowej tkance społecznej, nocnym wyjadaczem ptasiego mleczka z obcych kredensów, czy jakimś innym team leaderem prującym batem biednych studentów we wrocławskich call centrach. Wszystko lepsze, niż otrzymać skromną pochwałę, przyjmującą wyraz krótkiego i zblazowanego: no jest okej. Młoda stażem Kamaiyah, swoim uprzednim flegmatycznym materiałem nas zachwyciła, tym razem niestety lekko podupadła. Na szczęście nie na tyle, aby waga tej obniżki przechyliła wypięty kciuk na pozycję horyzontalną. Wciąż jest dobrze, wciąż jest okej.−M.Kołaczyk