Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Make Me Know You Sweet to najnowszy album Briana Leedsa – twórcy, który pod szyldem Huerco S. zdobył serca miłośników wyrafinowanej elektroniki, uwodząc ich najpierw outsider house'em najwyższej próby, a potem nieoczywistym flirtem z bardziej finezyjną estetyką. Tym razem zdolny producent przybrał kryptonim Pendant i postanowił dopisać odrobinę zaskakujący ciąg dalszy do dwóch dzieł wydanych w 2016 roku. Wynikiem odważnych kreatywnych decyzji jest ponad godzinna, siedmioczęściowa refleksja na temat gatunkowych możliwości oraz ograniczeń uprawianej przez niego sztuki. Kompozytorski repertuar autora Colonial Patterns nabrał intensywnego smaku, śmielej niż do tej pory włamującego się do świadomości odbiorcy. Zniknął gdzieś definiujący poprzednie wydawnictwa pastelowy oniryzm, robiąc miejsce dla wręcz klaustrofobicznych impresji. Za tajemniczymi tytułami poszczególnych utworów kryją się historie opowiadane przy pomocy dusznej narracji, przywołującej na myśl obraz nocnego wędrowca powoli konsumowanego przez zgiełk miejskiego pejzażu. Zaktualizowana wizja Leedsa jest unikalną inwersją ambientowych skojarzeń, interpretującą specyficzne brzmienie, stosując mocno bezpośrednie środki wyrazu, w porównaniu z dorobkiem konserwatywnych mistrzów tego fachu. –Ł.Krajnik
Dzisiejszy widok za oknem zakrawa na niegodziwość, na szczęście zawsze znajdą się takie wydawnictwa jak to, przemycające do tego przesileniowego spleenu odrobinę letniego słońca. Ta obła, zwiewna jak balonik na wietrze, 16-minutowa EP-ka budzi dalekie skojarzenia z Pop Negro albo Scottem Herrenem, gdy nagrywał jeszcze jako Delarosa and Asora, ale jej największy atut tkwi właśnie w skrajnej lekkości materiału. To wtłoczony w rytmy świata, przesłodzony popowy mix r&b, dancehallu ("Lexus Riddim"!) oraz instrumentalnego hip-hopu i tak jak z mleczną czekoladą – czasami niewiele więcej mi potrzeba, by poprawić sobie humor. –W.Chełmecki
Rezydujący w Amsterdamie Jonny Nash już od jakiegoś czasu zajmuje się tworzeniem ambientowej, niebywale relaksacyjnej muzyki. Tegoroczny Eden to w moim odczuciu najbardziej subtelny ambient wydany w 2017 roku. Całość spowita zaspaną, trochę odrealnioną aurą nieco przywołującą albumy Hiroshiego Yoshimury z 80s, to doskonały soundtrack do porannej kontemplacji albo nocnych snów o potędze. Każdy gest, ruch czy westchnienie są tu wykonywane z namaszczeniem i czcią, nawet gdy pojawiają się syntetyczne bity, jak w "Ding Repair". I właściwie tylko tyle mogę napisać o tym wydawnictwie. Jeśli chcecie na 40 minut oderwać się od wszystkiego i zatonąć w pięknych, kojących błogością, eterycznych dźwiękach, to zapuśćcie Eden Jonny'ego. A jeśli ta rozmarzona peregrynacja sprawi wam radość, to sięgnijcie również po nagrany wspólnie z Suzanne Kraft Passive Aggressive – też nie powinniście się zawieść. –T.Skowyra
2017 to całkiem niezły rok dla "gitar". Ale kto w wyliczance obok Maca DeMarco, Alexa G czy Hoops wspomni o Omni? Ja na pewno, przez wzgląd na ich skromny shortplay Multi-Task. Jeśli ich nie kojarzycie, a jesteście wyznawcami indie etosu to raczej bankowo trafią do was ich oszczędne środki wyrazu i melodyczna przebojowość rodem z kilku wybitnych kapelek wymiatających głównie w 70s. W reckach pojawiają się takie odnośniki jak Talking Heads (i słusznie, posłuchajcie "Equestrian", który przypomina o More Songs) czy Wire (i też słusznie, posłuchajcie tak z 15 minut), ale chyba coś mało pisze się o wpływie Gang Of Four, a przecież "Tuxedo Blues" dość ostentacyjnie pokazuje (wręcz bezczelna mimikra!), że Omni mieli kiedyś styczność z Entertainment! czy jakimś innym krążkiem mistrzów post-punkowego grania. Zresztą można się bawić w ciskanie referencjami (o, "First Degree" zalatuje Sonic Youth). Coś jeszcze? Może to, że sporo tu jakiegoś surf-rockowego vibe'u a la Beach Boys (wcześni oczywiście), który fajne wpasowuje się w surowy, lo-fi'owy sznyt nagrywek. I to chyba tyle: ogarnijcie, bo miejscami naprawdę kozackie granko. –T.Skowyra
Na swym czwartym już albumie, Kimberly Michelle Pate – muzycznie utalentowana celebrytka (jakże niedorzecznie brzmi ta zbitka słów w kontekście naszego rynku rozrywki) postanawia rozprawić się z wszelkiej maści hejterami i przekazać, że wszelkie opinie ma dokładnie tam, gdzie moglibyście się tego spodziewać. W rapowej nawijce i na trapowym bicie "Either Way", wspólnie z Chrisem Brownem, odważnie i bezpośrednio wali między oczy wszelkich oponentów, bo koniec końców i tak wiadomo, kto tu ma najwięcej sauce'u, no i... sosu. Wojowniczy ton słychać też w "Alert", gdzie dostaje się "mamrotającym" raperom pokroju Kendricka (a co!), choć to nie on jest tam główną ofiarą. Ponadto, na uwagę zasługuje jazzowa ballada "Fuck Your Man" oraz pięknie bujający "Rounds", którego wers "all I need is a shot and a pillow" na długo wżera się do główki. Jednakże głównym szotem promującym album jest "Birthday", pływający na masywnie dusznym, rozerotyzowanym bicie. Na Kimberly: The People I Used to Know Amerykanka łączy elementy m.in. hip-hopu, r&b, bluesa, soulu, jazzu czy nawet country, co w połączeniu z ponadprzeciętnymi zdolnościami wokalnymi K. czyni tę produkcję wartą niejednego odsłuchu. Jeśli tylko zredukować tracklistę o zbędne "pogadanki" i nudnawe wypełniacze, szczególnie te w drugiej części płyty, to byłoby jeszcze lepiej, ale co tam, lajk leci do Memphis w stanie Tennessee. –K.Łaciak
Wydany pod koniec listopada Troll stanowi dźwiękowe podsumowanie 2017 roku. Kanciaste MIDI symfonie odzwierciedlają całą gamę emocji wywołanych przez najważniejsze wydarzenia ostatnich miesięcy. Bezlitosny chłód kompozycji przypomina o mrożącym krew w żyłach pokazie technologicznej potęgi, którego doświadczyły ofiary masowych, majowych cyberataków. Szarpana konstrukcja utworów wprawia w dezorientację bliźniaczą do tej spowodowanej konsumpcją setek sprzecznych newsów dotyczących okołonuklearnych poczynań największych mocarstw. Z kolei patronująca wydawnictwu groteskowa sztuczność idealnie komentuje miałkość spreparowanych osobowości użytkowników popularnych mediów społecznościowych. Socjologiczna wiwisekcja Ferraro jak zwykle balansuje na granicy dobrego smaku, lecz kunszt autora Far Side Virtual nie pozwala jej na uwikłanie się w zbytnią dosłowność. Oby tak dalej. –Ł.Krajnik
Wydanie najnowszego albumu Macieja Obary w ECM to "stylistycznie" decyzja wręcz oczywista. Nie mogło być inaczej, muzyka kwartetu ma w sobie te wszystkie charakterystyczne elementy jakie cechuje – dość mglista, ale jednak pomocna – etykietka ecm-jazzu. Filmowa fraza bliska Stańce ("Ula"), impresjonistyczne, czasem wręcz popowe ("Sleepwalker"), czasem zahaczające o XX-wieczną poważkę pasaże ("Echoes") Dominika Wani (tutaj na myśl przychodzi kolejny reprezentant ECM – Marcin Wasilewski) przypominają nocne noir-soundtracki Suspended Night, Lontano, a w żywszych fragmentach wczesne albumy Jana Garbarka. Obara nie daje jednak powodów do oskarżania go o uczniowskie kopiowanie czy też zbytnie zapatrzenie w mistrzów i to chyba największy atut tego albumu. –J.Bugdol
Mieszkający w słonecznej Hiszpanii Szwed Armand Jakobsson wreszcie dopiął swego i wypuścił w obecnym roku swój debiutancki album. Time Spent Away From U to zgodnie z oczekiwaniami dość konkretny mariaż obłożonego pomykającymi klawiszami house'u skręcającego zuchwale w przyciemnione, outsiderskie rewiry (jak choćby zgrzytający na lo-fi klatce schodowej tytułowy track). W sercu DJ-a Seinfelda sporo miejsca musi zajmować miłość do uroczych melodyjek z lat 90. (posłuchajmy słodziutkiej eurodance'owej pętelki w "Too Late For U And M1" doprawionej wokalami rozpływającymi się w powietrzu) – czasem przypomina to french touch w rodzaju nagrywek Thomasa Bangaltera czy Freda Falke ("I Hope I Sleep Tonight", "It's Just My Luv" czy "How U Make Me Feel"), a że akurat zaliczam się do miłośników tego nurtu, to nie mogę nie docenić zajawek Armanda i zdecydowanie chwalę go w Państwa obecności. Pomyślcie o tym muzycznym kosmopolicie ze Szwecji, gdy zacznie się czas sylwestrowych imprez. –T.Skowyra
Trailer Thrash Tracys po pięcioletniej przerwie powracają z niezwykle urokliwym art-popowym albumem pełnym niecodziennego instrumentarium, eksperymentalnych barw silnie umiejscowionych w chamberowej tradycji, przy jednoczesnym zachowaniu formuły prostej klasycznej piosenki połączonej z orientalno-latynizującymi odpryskami. Albumem, który pomimo nagromadzonego gatunkowego ciężaru (w końcu nieprzypadkowo mamy tutaj ten przedrostek art), wciąż staje się niezwykle kojącym oraz zadziwiająco przystępnym muzycznym doświadczeniem. W szczególności, gdy już od samego startu Althaea bezpardonowo kupuje słuchacza "srebrną" introdukcją, tak mocno ocierającą się o kolażowe dziwactwa Jamesa Ferraro z poziomu Far Side Virtual wraz z Gang Gang Dance’owymi powinowactwami. A cała ta karkołomna żonglerka trwa niezachwianie, równolegle z umiejętnym kontrolowaniem podskórnego patosu, który w przejściu pomiędzy utworami doprowadza do tego, że cała ta skumulowana, niewykorzystana energia, poprzez prosty kontrast eksploduje zniesiona nieskomplikowanym basem, robiącym za podstawkę pod wchodzący łagodny głos Sussane we wspaniałym "Eden Machine". Czy w takim razie mamy tutaj do czynienia z doskonałą płytą? Nie. Bo pomimo tego, że w dalszej części mamy coraz więcej wyraźnych dalekowschodnich inspiracji połączonych z eterycznym dream-popowym sznytem, wraz z unoszącym się nad wszystkim niezwyciężonym sophisti-popowym Prefab Sproutowym demonem, to początkowe zachwyty – przez coraz mocniej wlewającą się nudę i powtarzalność – szybko bledną. Tym szybciej im wcześniej uświadomimy sobie, że ten intensywny początek staje się tylko pojedynczym fenomenem, osamotnionym na tle zalewu skromnych utworów pozbawionych bardziej agresywnych, szaleńczych czy też zwyczajnie zaskakujących ruchów; ot, spokojny i świetny zestaw lekko awangardowych lounge’owych piosenek do auta, tkwiących sobie na promocyjnych pułkach przydrożnych stacji paliw. Spoko płytka. −M.Kołaczyk
Ania Rusowicz porzuca swój big-bit i renowację reliktów przeszłości po swojej mamie na rzecz nowego projektu niXes, w którym co prawda nie wyrzeka się całkowicie oldschoolu z jakim jest na polskim poletku muzycznym kojarzona, ale filuternie miesza go z onirycznymi, neohipisowskimi melodyjkami. Trochę neo-psych rocka w stylu Tame Impala, trochę leniwego, dreampopowego klimatu i niXes po prostu brzmi dobrze – tak w porządku; może nie aż porywająco na inną planetę, ale przyjemnie-płynąco na pewno. Mocny głos Ani nie gubi się ani na chwilę na zsyntezowanych gitarkach i klawiszach – rozciąga się od rejestru utrzymanego w stylistyce fairy tail, do wysokotonowych i wysokopółkowych popisów wokalnych, jak chociażby w mojej ulubionej piosence na płytce – w "In The Middle Of The Rainbow". Dobra, psychodeliczno-neopopowa polska pyta? Niewykonalne? Jak ktoś mówi coś takiego to kłamie? Ja nie kłamię, sprawdźcie Anię. –A.Kiszka