Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Wszyscy, którym przez uszy przemknęła nazwa Snail Mail, pewnie się zastanawiają, skąd cały ten hajp. Bo mam wrażenie, że w tym roku nawet MY recenzowaliśmy już albumy artystek, których muzyka podchodzi pod "happy-sad cute guitar slacker indie rock". Podczas, gdy po skończeniu liceum zapewne gdybaliście jeszcze nad swoją przyszłością, Lindsey Jordan miała już zatwierdzony kontrakt z Matador Records. Z drugiej strony taka Kate Bush napisała "The Man With The Child In His Eyes" w wieku 13 lat, a Mary Shelley miała zaledwie lat 19, kiedy skończyła pisać Frankensteina. Jordan wymienia Avril Lavigne i Liz Phair jako wczesne autorytety i w takich utworach, jak "Full Control" staje się to nader słyszalne. Oprócz wszechobecnych sonic-youthowych gitarek, tu i ówdzie wrzucone są małe, instrumentalne smaczki: tamburyn w podchodzącym pod emo "Golden Dream", czy puzon w rozlazłym slow-burnerze "Deep Sea". Co tu dużo mówić, "Pristine" i "Heat Wave" to znakomite, rozczulające single, a reszta jest… po prostu wporzo. –A.Kiepuszewski

Ten moment, gdy jedziesz pociągiem z Katowic i przysłuchujesz się, jak dwóch czterolatków siedzących naprzeciwko deliberuje na temat nowej płyty Death Grips. Pierwszy zaczął bezczelnie, ale nawet zabawnie: "Z godnych nieuwagi płyt w tym roku, ta być może jest tą najdostojniejszą". Drugi jedynie wzruszył ramionami i powiedział: "Wierzę, że przepastny dysk chłopaków skrywa tysiące tak frapujących, smacznych kawałków – każdy fan tej ekscytującej muzyki może spać spokojnie". I wybuchnęli śmiechem, wylał się potok słów, z którego dało się jednakże wyłuskać jakieś niedokończone zdania o szkicowości kompozycji, wyczerpaniu formuły, prawdopodobnie nie omieszkali też ponarzekać na brak świeżości. To byli dobrze wychowani, dystyngowani młodzieńcy, określenia w rodzaju "chujowa płyta" nie przebiłyby bariery ich piskliwych głosików i kindersztuby. Wiele się od nich nauczyłem, przysięgam. Dlatego od razu po powrocie do rodzinnego Bezbekistanu postanowiłem, że zrobię to porządnie, jak prawdziwy krytyk, wasz najbardziej zapracowany internetowy muzyczny nerd – Antony Fant... Porcys.com. Hi everyone. Light to descent 2. Did you hate it? Or did you hate it? Why? And what do you think I should review next? Michael Gira, nie śpij, nagraj coś. –P.Wycisło

Przepis na satysfakcjonującą porcys-core'ową płytę niby jest prosty, ale niewielu potrafi go dobrze zrealizować. Służę pomocą. Zacznijcie może od korzeni (Matty to członek BadBadNotGood) i szybko je porzućcie, by realizować swoją pop-wizję. Następnie przesłuchajcie uważnie dyskografię Beach Boys i nagrajcie coś na miarę "Verocai". Pieczołowicie pracujcie nad indie-popowymi kliszami, żeby efekt brzmiał tak przyjemnie jak "How Can He Be". Nie przesadzajcie z długością plyty – dziewięć utworów wystarczy. Popisujcie się szerokimi horyzontami, na przykład kończąc album klasycznie krautrockowym utworem. Zadbajcie o zróżnicowanie, wprowadzajcie niepokój jak w noir-popowym "Butter". Za to przy "Clear" nauczcie się, jak należy pisać refreny. Dzięki "Polished" dowiecie się czegoś o aranżacji. Nie zapomnijcie o wypuszczeniu jednej z najlepszych piosenek w tym roku ("I'll Gladly Place Myself Below"). Na pewno nie zaszkodzi, jeśli posiadacie gładziutki głos, przypominający chociażby o jednym z wokalistów zespołu, o których nie mogę tutaj napisać. Chyba wszystko jasne: świat pochwał na Porcys stoi przed Wami otworem. –P.Wycisło

Pytanie retoryczne: czy dalekie echo Roberta Wyatta w openerze kradnie moje serce? Jednak tym, co naprawdę przykuwa uwagę w soil, jest gra przeciwieństw: abstrakcyjna produkcja Katie Gately i Clamsa Casino zestawiona z szarżującym Josiahem, subtelny brak umiaru. Albo inaczej, uciekajmy od wykluczającej binarności – mówmy o proliferacji kontrastów, by nieumiejętnie grasować językiem w poszukiwaniu popękanego podniebienia muzyki. Więc może skandaliczna grafomania (jak przed chwilą), estetyka przesady, estetyzowanie przesady. Ale też odrzucenie ciperskiego-maczystowskiego neo-soulu, pocałunki kradzione nieprzysiadalności awangardowego r'n'b. I jeszcze zanurzenie w historię muzyki, najładniej zaśpiewane słowo w tym roku (przedłużone bicie serca w wonderowskim "bless ur heart"), albo grubo ciosany, raczej piękny "cherubin", który przy słowach "Making love to you is my job" pozwala pomyśleć, że to odpowiedź na morrisseyowskie "I've never had a job because i've never wanted one". Niech ten debiut rezonuje długo, tak jak wibracje w jego głosie; niech męczy jak drapanie w gardle u niżej podpisanego, gdy Wise śpiewa: "I called all your ex-boyfriends and asked them for a kiss / I needed to know if they still carried your fragrance". Westchnienia czasami mogą być słowami. –P.Wycisło

Gdy usłyszałem "199II" pomyślałem, że Graniecki wyszedł w końcu z gimbazy i razem z Michem sklecili kozacki albumik. Okazało się, że nie do końca tak właśnie jest. Gdyby się jakoś mocno uprzeć, NOJI? mogłoby pełnić rolę jakiegoś skrótowego podsumowania całej kariery Tedzika: nu-school z późnego etapu łączy się tu z wymuskanymi podkładami mistrza konsolety (zarzućcie "Amsterdam" – to mogło ukazać się w 2004 roku, choć ten autotune wskazuje na to, że Jacek jest w zupełnie innym miejscu). Ale dobra: męczę się, gdy zamiast hooków dostaję zamulającą nawijkę ("18HotBanglasz") albo marne śpiewane refreny ("WJNWJ"), albo gdy trapowa stylówka staje się zbyt absurdalna ("Stadnina"). Natomiast nu-beatowa "Hejka" to kozacki track, "Sinusoidalne Tedencje" imponują przejrzystą fuzją raper/bit, no i obczajcie jak tytułowy rozwija się w jakiś rapowo-house'owy banger pod koniec. I tylko pozbyłbym się tego "Żelipapą" na samym końcu, ale po całkowitym bilansie zysków i strat (choć ze sporą niepewnością) "daję okejkę". –T.Skowyra

You're in the JANGLE baby, you're gonna słuchać kilku bardzo ładnych piosenek. Chociaż z tym jangle to tak nie do końca. W zasadzie to w ogóle. Wina przyzwyczajeń i postrzegania Kevina, jako basisty – dla mnie, osobiście – genialnego Hoops. Jego solowy album rezygnuje z zespołowego ciężaru lo-fi i charakterystycznego wyostrzonego brzmienia gitar, wchodząc w przestrzeń powolnych, oleistych neo-psychodelicznych piosenek. Powrót do lat 70.? Bardzo miła to podróż, w której po prawdzie można miejscami poczuć pewien rodzaj bolesnej monotonii, jednak w większości przypadków jest ona redukowana do minimum za pomocą przepakowania tych prostych struktur uroczymi mikro-motywami, szczególikami, kunsztowną wykończeniówką – na tyle udaną, aby te powolne i leniwe w swojej naturze utwory nie raziły swoją jednowymiarowością. Z całej ich puli w szczególności wyróżnia się niemal "przebojowy" "Rollercoster" (którego, jakoś irracjonalnie nie mogę polubić), instrumentalny i prawie vaporwavowy "Restless" czy też gitarocentryczny "Who Do You Know" z genialnym refrenem. Ale jak dobrze o nich nie mówić to ostatecznie i tak chowają się w cieniu wybitnej klamry – tęsknego openera i jednego z ładniejszych domknięć, jakie przyszło mi w ostatnich miesiącach słyszeć. Tak więc 5/10 utworów stoi bardzo wysoko, co nie może skończyć się inaczej niż stwierdzeniem, że to po prostu bardzo fajny krążek jest, który powinniście sobie jak najszybciej przesłuchać. −M.Kołaczyk

Ponad dwie dekady temu The Onion doniósł, że kończą nam się rezerwy nostalgii. Nasze drogocenne, retro-depozyty zostały nadmiernie wyeksploatowane. "Mówimy o potencjalnie niszczycielskiej sytuacji kryzysowej, w której nasze społeczeństwo będzie wyrażało tęsknotę za zdarzeniami, które jeszcze się nie wydarzyły" – napisano w artykule. Jak się okazuje, te satyryczne przewidywania stają się przerażająco aktualne, przynajmniej jeśli bierze się pod uwagę debiutancką EP-kę Yuno Moodie. Jesteśmy w połowie 2018 roku i najwidoczniej chillwave nadal wiedzie prym w nostalgicznych eksploracjach. Czasami ta formuła się sprawdza: "No Going Back" niesie ze sobą trochę zgrabnych i chwytliwych melodii, "Fall In Love" jest całkiem rozkoszne, ale już Bundickowskie harmonie wokalne w "So Slow" sprawiają jedynie, że aż chce się sięgnąć do pierwowzoru. Jak na tak mało materiału, Moodie trochę zbyt szybko traci pomysły. Końcowy produkt jest tak estetyczny i przeprodukowany, przez co staje się sterylny i bezbarwny. Yuno stworzył materiał znośny, ale po prostu mało znaczący. –A.Kiepuszewski

"Panie Tilman" – czyli nieco sztampowy kawałek o szaleństwie utrzymanym w świecie samotnej odysei po anonimowych hotelach. Wiecie, co jest prawdziwym szaleństwem? Gwizdane wstawki w 2018 roku. Mimo to i tak sensownie się to wszystko spaja, a ja muszę przyznać, że z tym niewybijającym się ze zwrotkowego vibe'u, niemal dziecinnym refrenem, powstaje nam z tego zacny earworm. Patos nieco zmalał, przemyślany songwriting urósł, tak jak ilość zjadliwych utworów kończąc całość zadowalającym efektem. Wróć! Jednak nie tak do końca, bo pewne nieznośne odpryski wciąż psują odbiór: wyprute z jakiejkolwiek energii quasi-Beatlesowskie "Date Night", generyczne klawiszowe szkice w "The Songwriter" i "The Palace" to niemal obraźliwe dla słuchacza pójście na łatwiznę. Łatwiznę, którą co rusz słychać w niemal każdym utworze. Na szczęście to ogólne lenistwo w dużym stopniu neutralizowane jest poprzez spory produkcyjny progres. Posłuchajcie końcówkę "Just Dumb Enough" i na spokojnie porównajcie z jakimkolwiek analogicznym wałkiem z poprzedniczki, a całościowo ujrzycie to, jak skutecznie można odbić się może nie od dna, ale od naprawdę słabego albumu. Przyzwoity John Misty? Jeszcze jak! Dobry John? Nie tak do końca, ale niewiele do podium zabrakło (głównie czasu i dopracowania), dzięki czemu aktualne perspektywy wyraźnie wskazują w przyszłych latach na pokaźny plus, zwłaszcza gdy słyszy się tak skrajnie urokliwe "Znikające Diamenty" (Boże, jaki ten kawałek jest zacny.). −M.Kołaczyk

To jest album, który doskonale nadaje się na te piekielne upały, jakich obecnie doświadczamy. Debiutujący w tym roku Will DiMaggio włącza się do walki o najprzyjemniejsze około-house'owe wydawnictwo roku (konkurencja jest mocna: Peggy Gou, Ross From Friends, DJ Koze czy A.A.L.). At Ease to wyborny dance-chill pod patronatem Larry'ego Hearda dość niepostrzeżenie przemycający powiew vaporwave'owych drobinek poukrywanych w miksie. Z drugiej strony mam słabość do takich albumików, bo jeśli ktoś szuka porozumienia z Oriolem ("Fairview Jam"), brata się z Fort Romeau ("Steppin' W Friends"), kocha balearyczną bryzę zanurzoną w g-funkowych klawiszach ("UH UH OH") i zasłuchuje się w ambientowym hałsiku ("O God Dam (Sus Mix)"), to ja mogę tylko przyjąć kogoś takiego do mojej drużyny. Polecam słuchanie na zmianę z trzecią częścią znakomitej kompilacji Welcome To Paradise pana Young Marco. No i nie zapomnijcie o schłodzonych drinkach. –T.Skowyra

Gdy miałam rok, Jorja miała zero. Gdy Jorja wypuszcza swój debiutancki album, ja siedzę i o tym jej debiucie piszę. Świat nie jest sprawiedliwy, a to nie jest jakaś odkrywcza myśl. Lost & Found to wyczekiwany przez nas, samodzielny i długogrający krążek młodej Brytyjki, bo Jorję znamy już z kilku znaczących kooperacji, na których pokazała, co i jak (potrafi zaśpiewać) – dzieliła swój sensualny głos z Drakiem, Kendrickiem i z koleżanką po gatunkowym fachu – z Kali Uchis. Debiut jest zręczną mieszanką contemporary r&b, soulu i trip-hopu; Jorja wyśpiewuje dojrzałe i emocjonalne mocne jak na dwudziestolatkę strumienie słowne ("I need to grow and find myself before I let somebody love me / Because at the moment I don't know me" <3), jeden numer nawet zwinnie freestyle'uje i wychodzi jej to zadziwiająco dobrze. Jorja gubi się i (głównie) znajduje, a ja nie ukrywam, że chciałam od tego debiutu czegoś więcej, że czegoś mi w nim brak; aczkolwiek nie narzekam, bo już sam refren i końcówka "Teenage Fantasy" czy przejmujące wokalne popisy w "Tomorrow" i "Don't Watch Me Cry" zasługują na – moją tutaj – łapkę w górę. –A.Kiszka