Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
pierwszego stycznia wyszło kolejne gówno od gościa łączącego vocaloidowy j-pop z deathmetalowymi tekstami (często powraca motyw zabijania i jedzenia dzieci). kibolem jestem od debiutu, który pozostaje w dorobku pozycją najbardziej konwencjonalnie piosenkową - już tam słychać ogromne osłuchanie i wiedzę ('tsuki no yokai'!); a te muszą niezawodnie doprowadzić twórcę do stworzenia w końcu płyty rejestrującej proces bicia konia, od pociskania napletka dwupalczaście aż do postorgazmicznej chandry. czyli: najnowszy album kikuo jest folgujący sobie i dla postronnych hermetyczny. porażająca muzykalność wszakże przemawia u tego artysty spod nawet najbardziej wkurwiającego samogwałtu. najmocniej w closerze - tu zostajemy na 150 sekund tylko z hatsune miku i pojedynczym piano rollem. jedzcie go. i dzieci.