Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Dżises, jakie to dobre. Pan Cole, czyli wafel Ariela i zapracowany producent, zapodaje jakiś kosmiczny, pokręcony yacht-funk, w którym zderzają się atomy Steely Dan, Jacko i wesołego Lopatina. Nieprzewidywalny i lekko spóźniony wakacyjny klasyk.
Sorry, Travis, ale mimo budzących uznanie starań nigdy nie będziesz Kanye Westem. Niemniej zawsze kilka tracków masz pierwsza klasa, zwłaszcza jak wychodzisz poza komfortowe, trapowe terytorium. Dobrze to słychać w psych-rapowym utworze wypreparowanym przez Kevina Parkera (z pomocą Pharrella) z Tame Impali, gdzie brzmisz tak, jak DJ Carpigiani przykazał - dziwnie, tripowo, a zarazem przystępnie.

Troye i jego queerowy, wysokonakładowy pop wyróżniają się na plus na dzisiejszej scenie mainstreamowej. Współproducent wystrzałowego "Bon Appetit" i tu pokazał, na co go stać w ramach schludnego, ejtisowego piosenkopisarstwa naznaczonego wpływami The 1975.
Kolega w oczekiwaniu na sofomora Sivana nie śpi po nocach. Ja w sumie też jestem ciekaw, co tam zmajstruje nowa ikona ruchu LGBT. Tym bardziej, że jego najnowszy utwór z Arianą to przykład nowoczesnego, nostalgicznego popu, którym nie pogardziłbym na radiowej rotacji. Trochę "One Dance" Drake'a, co nie?
Mówicie, że spamuję Wam walla? Vince Staples najwyraźniej czyta w moich myślach. Pozdrawiam.
Jeden z najzdolniejszych młodych nawijaczy zmienia kierunek i odważnie wypuszcza się na głębokie, house’owe wody. Vince i jego rapowy ekwiwalent Szczęk.
Gustowny, romantyczny electro-pop rozpostarty na nęcącym, basowym groove’ie. Skacowany Bundick, który nie kupi Ci nowej sukienki.