Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Nie wiem, jak wy, ale ja lubię zapach eterycznego house’u o poranku. Od razu lepiej się wstaje, szczególnie po tych wszystkich nieprzespanych nocach. Piona dla piony, zdecydowanie.
Brytyjska songwriterka wskakuje ze swoim kalejdoskopowym synth-weird-popowym numerem na wyższy poziom muzycznego wtajemniczenia. Ten porąbany, szkatułkowy kawałek absorbuje najlepsze fragmenty ze spuścizny Stereolab, XTC, Grimes, Joni i późnego Tciof. Zakochałem się w tym utworze, a głównie w jego olśniewającym mostku.

Kolorowy, pozytywkowy trap Cartiego pędzi na złamanie karku i nie pozwala usiedzieć w miejscu. Sprawdźcie to na trenażerze, tylko kontrolujcie tętno, bo chyba nie chcecie skończyć jak Tupac.
Krótka historia o tym, jak werbalny automat traci układ scalony dla repetytywnego, post-reichowego trapu. Minimalistyczny, grawitacyjny bicik Bourne'a to prawdziwy majstersztyk szkoły nowego rapu, który wysyła wszystkich świeżo zniewolonych absztyfikantów gdzieś daleko poza układ słoneczny. Pamiętacie "Fashion Killa" Asapa? Już nie musicie.
Duchologia: W duchologicznym synthwave Polax słyszę, mimo pewexowo-kurortowego sztafażu, mniej Kombi niż italo disco z pierwszej połowy lat 80, powiedzmy a la wczesne nagrania Kirlian Camera. Jest to bardzo miła rzecz.
Słodko-gorzkie wyznanie dozgonnej miłości ósmemu pasażerowi Nostromo. Waniliowy koktajl z opiłkami żelaza na zdrowie młodej pary.
Niezwykle skuteczne, 70s disco-soft-rockowe antidotum na niepokojące oznaki sezonowej depresji. Feist z początku wieku zaleca przyjmować co najmniej trzy razy dziennie.
Posępny, poskręcany post-punk ze złowrogim wokalem karczujący okolice wyczepistym refrenem. Muzyczny ekwiwalent metodycznej dewastacji bauhausowskiego wnętrza.
