Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Mac DeMarco skrzyknął paczkę znajomków, żeby dorzucić swoje trzy autotune-r'n'b-lo-fi-synthowe grosze do modowej gali, która ostatnio zawładnęła wallami na fejsiku. Fajny, luzacki song, liczę, że to coś więcej niż jednorazowa akcja.
Komentarz czytelnika (Dawid Migdalski aka D A V I C I I): Ci Panowie razem to gwarancja STYLU, a ten wałeczek to doskonały dowód na to jaką potęgę stanowi marka brzmienia, którą wypracował sobie przez ostatnie lata najbardziej rozchwytywany trap producent – Metro. Cała płytka oczywiście wspaniała, usłana występami najlepszych żołnierzy Boomina – ale za słodki sampelek i słabość do nisko buczącego, depresyjnego rapu 21, nominuję "Szalone dziewczyny" do listy.
Coś jest ewidentnie nie tak z tym nowym, przejebanie długim albumem Bitelsów trapu, skoro dzień po odsłuchu całości pamiętam głównie nieortodoksyjne "Stir Fry". Tym przyczajonym funkiem Pharrell jako jeden z niewielu ochronił ich przed zakrztuszeniem się własnym ogonem.
Poniższy dostojny, progresywny trap z polichromatyczną, trójwymiarową nawijką ugruntował pozycję Migosów i pozwolił im na dobre roztopić śniegi ortodoksyjnego rapu. Bitelsi naszych czasów? Donald Glover nie blefował.
Lekko psychodeliczny, klawiszowy pop/r'n'b nie pozwala na spokojne podpieranie ściany. Być może nie olśniewa za pierwszym odsłuchem, ale z każdym kolejnym jest coraz lepiej. Każdą tegoroczną domówkę bez Miguela uznaję za niebyłą.
Po kilku miesiącach poszukiwań pyton królewski w końcu się odnalazł, co ciekawe, za swoją kryjówkę obrał studio nagraniowe Miguela. Pewnie dobrze na niego wpływa otoczenie kwaśnego, gitarowego r'n'b inspirowanego bardziej agresywnym wcieleniem Prince'a. I nie tylko na niego.
Gdy zbiera się ekipa od "Black Beatles", i to jeszcze wspomagana przez Kendricka, to bez pudła można zakładać, że nie będzie czego zbierać. I rzeczywiście nie ma, warto jednak zaznaczyć, że całe show kradnie anielskie zawodzenie Swae Lee.
Impresjonistyczny, rozmarzony lo-fi house/dance-pop urokliwie rozłożony na dwa głosy ulokowane na drumowo-gitarowym podglebiu. Proszę, nie budźcie mnie z mojej popołudniowej drzemki.
Propsowana przez Iggy'ego Popa japońska songwriterka z Nowego Jorku przestawia rockistowski semafor i wprowadza swój pianinowy, smutnawy indie-pop na żwawe, dyskotekowe tory. Liczę, że w tym przypadku końcową stacją będzie czołówka listy Carpigiani, ale nikt nie wie, jak będzie.
