Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Teraz czas na trochę odprężającej egzotyki, czyli na organiczny, retrofuturystyczny microhouse z Portoryko. Zapewniam, że tego właśnie Wam trzeba w ten deszczowy poranek.
Komentarz czytelniczki (Agata Tomaszewska): Okazuje się, że skomplikowana melancholia polskiej ikony najntisowego indie rocka idealnie zgrywa się ze skomplikowaną melancholią ikon zerosowego alt rocka. Edyta Bartosiewicz jako polski Thom Yorke? A czemuż by nie.
James Blake chyba nie byłby sobą, gdyby raz na jakiś czas nie uzewnętrznił swojego zamiłowania do Radiohead. W najnowszej, zdeformowanej balladzie wiecznie zafrasowany Brytyjczyk ewidentnie daje Nam do zrozumienia, że wszystko w powyższej kwestii jest na właściwym miejscu. Wsłuchajcie się więc w długość dźwięku samotności.
James Blake po dłuższej przerwie bezceremonialnie wyprzedza na trzeciego na futurystycznej, brutalnie poszatkowanej autostradzie donikąd. Burial składa się na wachę.

Wyrazisty, pełen życia psych-soul z szerokim wokalnym gestem godnym Kate Bush. Protip: jeśli produkujesz reboota "Shafta" z kobiecą obsadą, to bierz tę triumfalną kompozycję Kadhji na czołówkę.
Chill-synth-funk Bensona wytycza kierunek wszystkim artystom trudniącym się rezaniem stylowego carpiwave’u/carpicore’u. Forpoczta z najlepszych wakacji nad Morzem Śródziemnym.
Prawdopodobnie najlepszy raper wśród producentów nowej fali hh przybywa z wymarłej planety Namek, aby po raz kolejny zmienić grę. Pi’erre miota smoczymi kulami pod wyczilowane, przeliczające gruby hajs (check dźwięk kasy fiskalnej) biciwo. Bądź przez 3 minuty jak Super Saiyan.
Autorka niemiłosiernie wyśmiewanego "Friday" pokazuje, że niezasłużenie stała się obiektem niewybrednych żartów. Dziś oczywiście nikt już o niej nie pamięta, więc siłą rzeczy jej najlepszy utwór przeszedł zupełnie bez echa. A szkoda, bo temu nokturnowemu synth-popowi o tanecznym drygu bezsprzecznie należą się słowa pochwały.
Komentarz czytelnika (Wycieczka po dźwiękach): Bezpretensjonalny trzyipółminutowy letniak mający w sobie coś z debiutu Courtney Barnett, ale też handclapy przywodzące na myśl "Let's Go Surfing" The Drums. Slackerski klimacik spotyka świetne wokalne hooki - można by powiedzieć, że amerykańskie LATO DZIEWIĘĆDZIESIĄTE pełną gębą, gdyby nie to, że The Beths są z Nowej Zelandii.