Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jeden z mastermindów niedawno zawieszonego Hoops ([']) wychodzi ze swojej piwnicy/garażu/sypialni z indie-popem, do którego krew tłoczy mechaniczne, funkowe serce. Brzmi to wszystko trochę jakby John K. coverował jakiś niewydany numer Bena Jacobsa.
Chcieliście, to macie nowy stereolabowski (ewentualnie saintetienne'owski) psych-pop autorstwa kanadyjskiego kolektywu. Gdybym tworzył kiedyś jesienną składankę, to krautrockowo-lounge'owe "Sunshine" z pewnością znalazłoby na niej zaszczytne miejsce.
Komentarz czytelniczki (Agata Tomaszewska): Kosmiczne, beach housowe syntezatory lśniące w pierwszych taktach szybko zostają sprowadzone na ziemię za sprawą ciepłego, folkowego wokalu i gitar rodem z lat 70-tych. Ale dopiero pre-chorus uświadamia nam, że mamy oto do czynienia z odważną próbą zmierzenia się z elbrechtowskim stylem, z hołdem dla new-wave'owych harmonii i eterycznych wielowarstwowych wokali rozłożonych na rytmicznej, janglowej podstawie. I trzeba przyznać, że jest to próba udana.

Znakomita ta nowa EP-ka Aphexa, pełna nieregularnych, zaskakujących bitów i pięknych melodii. A indeks czwarty, czyli soniczna ilustracja wędrówki do lepszego świata, drogi do oświecenia, to już w ogóle sprawia, że miękną mi kolana. Synth-breakeat-ambientowy raj, do którego prowadzi nieprzystępne, połamane intro.
Jawnie queerowa, post-poważkowa modlitwa o deszcz meteorytów. Apokaliptyczna, dezintegrująca kompozycja rozchwytywanego Wenezuelczyka, od której dostaniesz obezwładniającego ataku paniki.
Pytacie w listach, gdzie to cholerne Arctic Monkeys. Szczerze, to daleko od sfery moich zainteresowań, ale już odpaliłem tę nową płytę, żebyście nie zawracali mi gitary. I wiecie co? Nawet specjalnie nie żałuję tych 40 minut, jednak wracać nie będę, no ewentualnie do glamrockowego, nieco teatralnego “Golden Trunks” z wrzynającym się w pamięć chropowatym riffem. Może to jedynie Bowie czy inny T. Rex w krzywym zwierciadle, ale jak to wrze.
Każdy na swój sposób radzi sobie z kryzysem wieku średniego, niejaki Rosenberg np. wraca myślami do chwalebnych początków swojej piwnicznej kariery. Marzycielskie "I Wanna Be Young" to w istocie taki schizofreniczny, arielowsko pokawałkowany synth-pop at its finest.
Właśnie takiego staroszkolnego Pinka mi brakowało. "Bolivian Soldier" to wczesny, nieujarzmiony Ariel, który wywraca ejtisowy synth-pop na drugą stronę. Mi to pasuje, ja to pochwalam.
Pink, przy okazji reedycji starych rzeczy, wyciąga dla nas z zakurzonej piwnicy chwytliwy, niezobowiązujący utwór, który dopiero teraz ujrzał światło dzienne. Jest to klasyczna, chałupnicza arielowszczyzna sprzed lat, czyli sam profit.