Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Można się nieźle zdziwić wracając dziś do sufjanowo-newsomowego debiutu Two Seas, który różni się od Losing, Linda niemal w każdym aspekcie. Oczywiście bardziej eksperymentalny, ambient-popowy Secretly Susan leży już stosunkowo blisko obecnym poszukiwaniom Sui Zhen, więc łatwo dostrzec stopniową i konsekwentną ewolucję twórczości Becky. Z każdym kolejnym dłogograjem dzieje się jeszcze więcej, stylistyczna paleta poszerza się o nowe tropy, a Sui zachowuje przy tym swoje własne ja. I tak "Another Life" rozpoczynający całość wyraźnie zahacza o japoński ambientowy pop z lat 80. (i jak się domyślacie – tu mnie ma), "Natural Progression" kojarzy mi się z nagrywkami, chociażby Jam City, "I Could Be There" biegnie w stronę wyrafinownej bossa novy Isabelli Powagi, co prawda aż się prosi, żeby nieco skomplikować przebieg "Mountain Song", ale również akceptuję ten jazzujący pop. Nawet ten bezpardonowy retro-pop "Perfect Place" (patrz również lekko orientalny instrumentalny closer) całkiem się broni w moich uszach (polecam zwłaszcza basowo-funkową egzotykę w drugiej części). I taki jest ten album: sporo tu sennej atmosfery, niedzisiajszych synthów i charakterystycznego wokalu samej Becky. Geniuszu nie stwierdziłem, ale powinno się wam spodobać. –T.Skowyra
Opener Reality Show sugeruje, że Jazmine Sullivan wraca bez kompleksów po kilkuletniej rozłące z przemysłem muzycznym. Wydany już prawie rok temu singlowy "Dumb" powtarzanymi na przestrzeni całego utworu zaśpiewami tworzy w mojej głowie trudne do usunięcia skojarzenia z "Jesus Walks", ale to refren, w którym bogata produkcja synchronizuje się z chłodem repetycyjnych oskarżeń, stanowi fundament piosenki. Następującą po niej "Mascarę" również zaliczam do udanych fragmentów albumu. Minimalistyczny, lekko hipnotyzujący podkład pasuje jako baza dla satyrycznego, ale wyraźnie przepełnionego goryczą komentarza na temat powierzchowności i fałszu obecnego w otaczającym artystkę świecie. Obie kompozycje łączy osoba Key Wane’a – producenta znacznej części płyty. To właśnie on jest odpowiedzialny za najjaśniejsze momenty, bo oprócz wyżej opisanych kawałków pozytywnie oceniam też może niekoniecznie odkrywczy, ale bezpretensjonalnie ładny i melodyjny "Silver Lining" czy ewokujący lata 80. "Let It Burn".
Niestety nie obyło się bez wpadek. "Forever Don’t Last" dziwnym trafem został najlepiej przyjętym singlem z Reality Show, a zagraniczni recenzenci rozpływają się nad jego zawartością emocjonalną. Wydaje mi się jednak, że mają na myśli inne uczucia niż wywołane u mnie znużenie. Nie przekonują mnie też próby zastąpienia Amy Winehouse, jakie Jazmine podejmuje przy okazji "Stupid Girl". Z ciekawostek warto wspomnieć o samplującej "The Greatest Hit" Annie piosence "Stanley". Nieźle funkcjonuje jako funkująca, wyraźnie odmienna od reszty wałków propozycja, ale atrakcyjna stylistyka nie jest w stanie zamaskować nijakości kompozycyjnej.
Trzecia płyta Jazmine Sullivan to kawał porządnego R&B i fani tego gatunku na pewno znajdą na niej coś dla siebie. Brak jakiegoś jednego konkretnego wymiatacza i kilka wyraźnie słabszych numerów sprawiają jednak, że trudno mi nie odczuwać lekkiego niedosytu. –P.Ejsmont

Wszyscy mówią o późnej twórczości Kozelka w kontekście niedbałego indie folkowego pamiętnika, ale teraz markotny artysta pozwolił sobie na jeszcze dalszy odlot. Im Mark starszy, tym mniej zręczny – jego melodie pachną recyklingiem, a liryka przemierza wzdłuż i wszerz memowe piekło. Ten album nasuwa skojarzenia z miernym podcastem, ozdobionym akordami przeżywającymi kryzys wieku średniego. We wspomnianym, nieuporządkowanym bełkocie znajduję więcej punktów wspólnych z Joe Roganem, niż działalnością reszty współczesnych bardów. Panie Marku, proszę już nie męczyć strun. Proponuję schowanie gitary do futerału i założenie youtube'owego kanału. Gwarantuję, że zgarnie Pan więcej subskrypcji niż nieodżałowany Bobby Jameson. –Ł.Krajnik

Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że trójka pół-klonów Boba Dylana, Debbie Harry i Rory'ego Gallaghera założyła sobie fanklub Fleetwod Mac i gra do kielona na licealnych balach. Miast jednak narzekać, że zupa ogórkowa jest zbyt kwaśna, przyjrzyjmy się szczegółom, bo to tradycyjnie w nich tkwi diabeł. Okazuje się, że Twentytwo In Blue to nie tylko ubrana w modną, janglowo-dreampopową obwolutę laurka dla lat siedemdziesiątych, ale i piosenki, które bronią się same. Jest więc proto-punkowe puszczanie oka do VU, jest soft-rock, Blondie i błysk glamu ("Puppet Strings" vs "Metal Guru"), ale są też śliczne melodie, zgrabnie sklejone chórki czy drobne, niekolidujące z popową formułą eksperymenty z rytmem. To ten typ kreatywnych retro-wtrętów, bez których życie byłoby krótsze: żadne wielkie granie, ale niezwykle ciepły, niedający się nie lubić przerywnik od brutalnego konfrontowania marzeń z rzeczywistością. –W.Chełmecki
Mimo iż numerologia jest mi raczej obca i rzadko prognozuję z liczb, to trzynasta część zmagań Supersilent przypomina bardziej porzucony eksperyment z wysokości 8 i 9, niż pierwsze po odłączeniu się od składu bębniarza próby wypracowania nowego języka audio-komunikacji na 10-12. Norwedzy zmienili wytwórnię – z Rune Grammofon na quasi-jazzowy label Smalltwon Supersound, wrócili do czystej improwizacji rezygnując z patentu "cięcia" z 2014 i utknęli gdzieś pomiędzy "super-kolaboracjami" Haino, Ambarchiego i O'Rourke, a minimalistycznym awangardowym jazzem z początków działalności. Elektryczna końcówka 13, "13.7" – "13.9", przypomina solowe poczynania Deathproda z niewielkim tylko udziałem pary instrumentalistów, większość tracków bardzo wyraźnie angażuje glitchowe formy i konstytuuje niekoniecznie pochłaniające EAI, a otwierająca album "indonezyjska muzyka rytualna widziana oczami i słyszana uszami Skandynawów" stawia wiele pytań, niekoniecznie udzielając na nie odpowiedzi. Ponadto Norwedzy stracili gdzieś moc solowych, ascetycznych trąbkowych popisów Henriksena. Niemniej, z racji warsztatowej poprawności i znakomitego masteringu, słucha się tego nader przyjemnie, choć my – przyzwyczajeni do zajmujących struktur dźwiękowych – niekoniecznie potrafimy się w pełni zadowolić muzyką tła. Nie w przypadku fenomenu z przełomu wieków, jakim są Supersilent. –W.Tyczka
Australijski producent w zeszłym roku założył zespół Bermuda i z pomocą dwóch uzdolnionych instrumentalistów postanowił zreinterpretować dj-ski disco-house, używając synthów oraz perkusji. Jak możemy przeczytać na facebookowym profilu: "Harvey Sutherland brings studio traditions and session musicians to the foreground." I rzeczywiście – to "organiczne" podejście już na starcie sugeruje pewne pokrewieństwo z erą proto-house'ową, jazzującym funkiem czy disco lat 70. Trzeba przyznać, że pomimo pewnej kliszowości Sutherland dzięki wciągającym w swojej taneczności, zapętlonym, wyrazistym harmoniom osiąga sukces. Expectations dopisuję więc do listy soundtracków na nadchodzące cieplejsze dni. –J.Bugdol
What You Get For Being Young to zasadna kontynuacja Talk From Home – Kraft ponownie zajmuje się malowaniem ambientowych pejzaży pod patronatem Eno, szuka rozwiązań w obrębie rytmiki, zamiata hi-hatami niczym małymi miotełkami, a nawet próbuje nawiązać fakturą do eksperymentów Fennesza. Efektem jest kojący, relaksacyjny, choć chłodny album, który jest w stanie na moment zatrzymać pędzący czas i przez chwilę uświadomić słuchaczowi, że warto czasem zwolnić i odpuścić. I coś mi się wydaje, że gdy już za oknami zrobi się biało i ciemno, to wtedy sięgnięcie po ten materiał da jeszcze większą satysfakcję. Na pewno sprawdzę, czy tak rzeczywiście będzie. –T.Skowyra
Hypnagogiczny sci-fi pop z Zagrzebia? Seems legit, biorę w ciemno. Na wyprodukowanym przez Vinyl Williams Vanilija, kryjący się pod aliasem Svemirko Marko Vuković gra rzeczy, których nie da się nie lubić: silnie melodyjny, gitarowo barwiony synth-pop hołdujący ejtisom, Ariel Pink z Joem Knightem lubią to. Jest w tych utworach coś z The Police, ale amatorski vibe i ludyczna namiętność rodem z naszej strony żelaznej kurtyny podświadomie wywołuje skojarzenia z rodzimymi wykonawcami, trochę z Lady Pank, trochę z Papa Dance – być może dlatego, że dzielimy tę samą wrażliwość, a może dlatego, że moja znajomość bałkańskiej sceny muzycznej pozostawia wiele do życzenia. W każdym razie: za mgiełką lo-fi czai się sporo syntezatorowo-gitarowego konkretu, warto więc poświęcić pół godzinki. –W.Chełmecki
Sweat Enzo nie dają o sobie zapomnieć, wypuszczając kolejny album w 2017 roku. Tym razem starzy wyjadacze wytwórni Dark World siedmiokrotnie sieknęli nas w łeb swoimi gitarami, ale mnie te noise'owe bęcki nie bolą i proszę o dokładkę. Totalne "Butelki Z Benzyną I Kamienie" poszły jednak w odstawkę, bo Full Grown Cats jest mimo wszystko zdecydowanie mniej hardcorowe w porównaniu z poprzednim wydawnictwem Rok N Roll Porch, choć punktem spajającym oba tytuły może być "...", które niby możemy traktować jako ukryty track, ale biorąc pod uwagę tą byczą producencką wyjebkę stosowaną przez Sweat Enzo, prawdziwe DIY, mogli oni po prostu zapomnieć wyciąć te 27 sekund ciszy. Nowy album to po raz kolejny niskie ukłony w stronę klasycznego, amerykańskiego indie: Guided By Voices, Pavement, Built To Spill, ale z drugiej strony czuję, że nie są im też obce nieco bardziej przypudrowane, hardrockowe zespoły – popularne "dziadostwo". Takie "Can You Skip Me" to sytuacja kiedy jakimś cudem (nie wiem, dajmy na to, że na premierze nowego Jurrasic Park) T. Rex spotyka się na jednej scenie z Dinosaur Jr i rock'n'roll miesza się z dysonansami J Mascisa. To jeden z albumów, które można na luzie zapuścić jakiemuś skostniałemu wujkowi i jest szansa, że nie usłyszymy w zamian "no T.Love to to nie jest". –A.Kasprzycki
Podczas gdy Ariel męczył się z pom pom, Chaz wykańczał beaty do Les Sins, a Kevin Parker coverował Jacko, sympatyczny band z Londynu nagrywał w spokoju swój pierwszy materiał, który właśnie ujrzał światło dzienne jako skromna EP-ka. Grupa ta nie tylko podebrała od trzech wspomnianych postaci trochę songwriterskiego budulca, ale i skierowała swoją uwagę na piękny czas lat sześćdziesiątych, zwłaszcza na jego psychodeliczny blask. Swim Mountain emanuje wręcz aurą tego cudownego okresu, a chłopaki traktują zapewne Beatli i Beach Boysów jak bogów. Słychać to w zasadzie w każdym tracku, bo introdukcja w postaci psych-jazdy "Ticket" trzyma się schematu, chwytliwe "Yesterday" również brzmi jak numer sprzed pięćdziesięciu lat, a w "Ornelli" pobrzmiewają jacyś The Byrds. A gdybym nie wiedział, że to właśnie Swim Mountain odpowiadają ze te piosenki, to o "Dream It Real" powiedziałbym, że to Chaz Bundick coveruje jakiś wałek z Lonerism albo że Tame Impala popełnili kawałek, w którym zagościł wokal okularnika. Z kolei "Everyday" brzmi jak spotkanie Underneath The Pine i Mature Themes, a końcówka "Nothing Is Quite As It Seems", w zamierzeniu prawdopodobnie mająca odpowiadać closerom płyt Beach Boys, też nie jest wolna od tego sikstisowego kompleksu, pochodzącego wcale nie z USA, a z Londynu. Ale odłóżmy na bok geografię – mocno obiecująca mała płyta pozwala na wyczekiwanie czegoś naprawdę dużego w przyszłości. Myślę, że tych gości faktycznie na to stać, a jak będzie – zobaczymy. -T.Skowyra