Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ponownie czas przejść, może do niesłusznej, ale samoistnie cisnącej się na klawiaturę interpretacji. Beck utonął w trujących oparach Bojackowego Hollywood na dobre, a ja musiałbym być naprawdę smutnym człowiekiem żeby mieć mu to za złe. Musiałbym być po prostu ciężkim skurwielem, żeby głośno narzekać wypominając przeszłość, gdy w tej nowej roli zdaje się takim szczerze szczęśliwym chłopcem. Nerdowskim dzieciakiem, który po latach upokorzeń, w końcu odnajduję namiastki akceptacji wśród fajnych kolegów, zbijając śmiało piątki z typami, którzy wcześniej lali mu do tornistra. I wszystko byłoby naprawdę spoko, gdyby nie to, że te jego silące się na normatywność ruchy, nieświadomie cechują się taką niepowstrzymaną społeczną niezręcznością; silnym wewnętrznym rozdarciem tkwiącym w jakiegoś rodzaju schizofrenicznych stanach dawnych przyzwyczajeń (końcówka prostego "Colors"). Hansen – naturalnie będąc rozpiętym ze swoją muzyką na naprawdę szerokim muzycznym spektrum – niby jak zwykle buduje swoje genialnie składane konstrukcje z pozornie niepasujących do siebie puzzli, jednak poprzez nowe środowisko, czerpie je z pudełek z gatunkowymi tabliczkami "przyjemne/tandetne/śmietnik", pod wpływem których zamienia skomplikowane i niebanalne roszady znane z przeszłości na pierwsze z brzegu hura optymistyczne bubblegum popy czy pop-rockowe erotyzujące zabawy przystojnych młodych chłopców z gitarami. I z tego powodu, będąc z wami szczerym – po odcięciu kontekstu i cisnących się ze wszystkich stron utartych wymagań – mamy tutaj do czynienia z przeciętnym zestawem przyjemnych, niewymagających piosenek, ze świetnym singlem "Up Night", więc mi się to tam tak trochę podoba; ale dodaje to cichaczem, góra kazała bezlitośnie strzelać, i niby bym nie strzelał, ale na odtwarzacz wchodzi "Wow" (WTF?), więc strzelam bez mrugnięcia, ale po refleksji, to ten strzał tak bez większego przekonania, z silnym wewnętrznym rozdarciem, będąc przez to bardzo smutnym człowiekiem zmuszonym pośpiesznie kryć tornister przed kolegami z redakcji. −M.Kołaczyk

Szwedzkie Studio Barnhus (prowadzone przez m.in. Kornéla Kovácsa) to bez wątpienia jeden z moich ulubionych labelów kończącego się roku. To właśnie tutaj swoje nowe tracki wydaje Gabriella Borbély ("Kornel w spódnicy") – szwedzka producentka zmysłowej, wykalkulowanej, grywalnej, a równocześnie zimnej, spontanicznej i eksperymentalnej tanecznej muzyki. Jednym z moich "klubowych" highlightów roku jest na pewno "The Hours" z EP-ki Supervillain, więc całkiem mocno czekałem na cały LP Bella Boo. Od dwóch dni umilam sobie życie fragmentami tego, co zmajstrowała Gabriella i zalecam państwu to samo, a na zachętę zarekomenduję moich faworytów z Once Upon A Passion: niespiesznie rozwijającą się, utkaną ze smakowitych detali siateczkę minimal-techno (otwieracz), mój ulubiony "She's Back" (charakterystyczne lepkie klawisze, wysoki synth-bas i ścinki wokali porozrzucane po całej długości – to wszystko razem brzmi jak przyspieszone Midtown 120 Blues; podobne odczucia mam również przy "Way Chill"), smutny, (electro)popowy przytulaniec "Your Girlfriend" (pamiętając, że jesteśmy w skandynawskich rejonach: tak powinna dziś brzmieć Annie) i wreszcie "Stars" brzmiący nieco jak Kraftwerk (może Ralf Und Florian?) w remikserskich objęciach pana Leona V (choć nie ekscytujcie się zbytnio, bo mocno naciągam sprawę). Więc może debiut nie do końca spełniony (bo zdarzają się lekkie zastoje), ale obiecujący. Pewnie jeszcze sporo można odkryć słuchając, a początek listopada mocno temu sprzyja. –T.Skowyra
Podczas niedawnych ogłoszeń kolejnych artystów tegorocznego OFF Festivalu na falach radiowej Trójki doszło również do wymiany opinii Grzegorza Hoffmana i Artura Rojka na temat ostatniej płyty tej sympatycznej skądinąd szkockiej grupy. W skrócie: szef muzyczny PR3 był raczej na nie, natomiast dyrektor artystyczny katowickiej imprezy raczej na tak i ogólnie, że "fajne piosenki". I ja też jestem raczej na tak, choć niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z "odgrzewanym kotletem", który serwuje nam dowodzona przez Stuarta Murdocha formacja. Otwierające album "Nobody's Empire", muśnięte elektroniczną farbą "The Party Line" oraz "Plan For Today" czy urocze "Ever Had A Little Faith?" to owszem fajne tracki, które niewątpliwie sprawdziłyby się jutro w niejednej kawiarni przy pączku z ajerkoniakiem i herbacie, ale ile razy mieliśmy już z podobnym indie popem do czynienia i to nie tylko w wykonaniu B&S? Zabraknie nam kalkulatorów, żeby to wszystko policzyć. I choć oprócz wyżej wymienionych utworów znajdziecie na Girls In Peacetime Want To Dance pewnie kilka innych niezłych momentów to zdecydowanie w te ponure lutowe wieczory stawiałbym bardziej na Tigermilk jeśli już o B&S mowa. -J.Marczuk

Polski shoegaze to wciąż dość trudny temat, więc tym bardziej cieszą takie płyty jak Bańki Mydlane. Głosem pięcioosobowej ekipy Bez jest obdarzona bardzo ciekawym wokalem, jedyna kobieta w zespole Slasia Wilczyńska ("polska Harriet Wheeler"?). Dzięki niej piosenki na płycie nie są wyłącznie nośnikiem dźwięków "kapitalistycznego zachodu", ale zyskują pewną oryginalność. Gdy w warstwie instrumentalnej ciągle gdzieś tu pobrzmiewają Ride, Slowdive, Lush czy nawet chwilami Violens, wokal przemyca do szorstko-marzycielskich faktur pewną dozę folkowej naturalności, zagubionej w czasie polishrockowości, niewymuszenia i dziewczęcej szlachetności. Można spokojnie słuchać na przykład "Polne Wstążki" dla samego wybuchu: "Zjeeeeeeedząąąąą naaaaaaaaaaaaaas! Słooooooodkiieeeeeeeeeee szkłaaaaaaaaaaaaaaaa!". Ale zdecydowanie warto posłuchać całości uważnie, bo są tu takie atrakcje, jak shoegaze'owa erupcja w słodko rozespanym, souvlakowym "Nigdy Na Zawsze", konkretny gitarowy wygrzew brzmiący jak krzyżówka The Smiths i Ride w "Ważnej Wiadomości" czy beztroski jak kwitnący na łące, dziki bez "Spokój". Więc dla mnie jest bardzo dobrze, a w przyszłości życzyłbym sobie tylko ulepszenia produkcji (wtedy będzie dopiero super), jeszcze więcej chwytliwych melodii i jednak rezygnacji z takich tekstów, jak ten w "Balladzie Fromage". Ale to są szczegóły. –T.Skowyra
Pochodzący z Belfastu Andrew Ferguson i Matthew McBriar to dwóch gości tworzących duet Bicep. Na początku obecnej dekady rozpoczęli swoją próbę zawojowania parkietów w modnych klubach, ale dopiero w tym roku udało im się ukoronować swoją podróż debiutanckim długograjem wydanym w Ninja Tune. Długograjem bardzo solidnym i grywalnym, bo panowie sprawnie realizują się w lepieniu tanecznych, house'owych bitów w gąszczu świecących melodyjek i błyszczących motywików. Na przestrzeni prawie godziny Bicep dostarczyli m.in. techno pod osłoną nocy ("Orca"), laserowy quasi-dubstep ("Glue"), delikatny jak jedwab deep-house ("Ayaya"), klawiszowy minimalizm na ambientowym tle ("Drift") czy przybrudzony vocal-dance ("Vale"). Wszystko sprawnie zanurzone w najntisowej zawiesinie oraz przejrzystej produkcji. Więc może obyło się bez sensacji, ale godzinka prawilnego dance'u nikomu nie zaszkodzi. –T.Skowyra

Jakiś dziwaczny ten przypadek Bishopa Nehru. Niby z niego takie cudowne dziecko hip-hopu, o którym pochlebnie wypowiadają się m.in. Nas i Kendrick Lamar. W swoim CV ma również bycie swoistym protége MF Dooma (panowie stworzyli nawet razem album, ale szczerze mówiąc, szkoda zachodu). Mimo względnego sukcesu, Bishop nadal zacisznie funkcjonuje gdzieś poza typowym hip-hopowym światkiem. Nie jest on nowicjuszem, ale też ciężko go nazwać weteranem. Po wysypie przeciętnych singli i mixtape’ów, zasadniczo dopiero teraz stworzył pełnoprawny debiutancki album. I to taki, który zostaje na dłużej. W dużej mierze jest to zasługa Kaytranady i MF Dooma, którzy równomiernie dzielą się obowiązkami producenckimi i beat-makerskimi. "The Game Of Life" tego pierwszego powoduje, że główka giba się sama. W tekstach i flow Bishop nawiązuje do klimatów nowojorskiego oldschoolu spod znaku swoich mentorów, bawiąc się storytellingiem i filozofując na prawo i lewo. Jego komentarze, jakoby Elevators miałoby być hip-hopowym odpowiednikiem Pet Sounds są oczywiście zdecydowanie na wyrost. Ale nie ma co się przez to zrażać i negatywnie nastawia. Głównie dlatego, że Elevators to świetny, spójny, i zdecydowanie godny uwagi projekt East Coastowego epigonisty, który sukcesywnie wydostaje się z tej niewdzięcznie narzuconej mu metki. –A.Kiepuszewski
Skończyłem wczoraj oglądać Leftovers, miałem odczucia ambiwalentne. W soundtracku tego arcypompatycznego serialu pojawia się "Retrograde", obok, dajmy na to, "Nothing Else Matters" w wersji chyba bardziej łzawej i rozbuchanej niż ta z S&M, syf, Amerykanie na to pozwalają? Bardzo lubiłem ostatni album Blake'a, ale ryzyko osunięcia się w rejony męczenia buły godne jakiegoś Toma Krella mogło zniesmaczać tych, którzy nie za radioheadyzację cenili dokonania sprzed długogrającego debiutu. A tu znienacka fajnie, Kajnie, trzy zajebiste kawałki i bonusik, w sam raz, co ja gadam w ogóle że "200 Press" słabe. Dobrze by było jakby Kanye szedł w tym kierunku, to są dziwne, acz paradoksalnie kameralne struktury, a nie białasowsko-stadionowy Yeezus, wyczuwam potencjał na przemyconą dziwność (gdyby jeszcze West nie był takim imbecylem), to zresztą by było o tyle łatwe, że mainstreamowy hip-hop od lat idzie w kierunku rytmicznej dziwności i często kuriozalnego melodycznego minimalu. Takie ponure w gruncie rzeczy rzeczy bym aprobował w świecie, w którym Diddy spuszcza wpierdol Drejku za "kradzież" bitu do "0 to 100", na którym przecież nie mógłby zrobić nic ciekawego, chyba że zaprosić Jimmiego Page'a... -Ł.Łachecki
Po średnio interesującym Dumb Flesh połowa brytyjskiego duetu Fuck Buttons jeszcze raz próbuje zdobyć moje serce swoim solowym dziełem i tym razem, przynajmniej częściowo, udaje mu się to. Zmasowany industrialny terror poprzednika na World Eater został ułożony i bardziej zróżnicowany. Gdy dwa lata temu grały raczej fragmenty, tak tutaj kompozycja całości prezentuje się znacznie lepiej. Ponownie obecne tyrady hałasu tym razem w intrygujący sposób skontrastowane zostały z takim na przykład "Please", ekwilibrystycznym treningu z herndonowskiej stylistyki, a przy okazji najlepszym numerze na płycie. Nie mogę powiedzieć, że każdy moment nowego wydawnictwa Powera mnie kupuje – czasem ciągnące się w nieskończoność pasaże fabrycznego electro męczą i przynudzają, a "The Rat" brzmi jak nieco ciekawsze wcielenie Death Grips. Można jednak przymknąć na to oko, bo World Eater to mimo wszystko bardzo dobra płyta, zdecydowanie bardziej przystępna niż piesio z okładki. –A.Barszczak
Pod tym osobliwym manifestem Benjamina J. Powera, traktującym o kruchości ludzkiego ciała, tak naprawdę kryje się mniej spektakularne i nie tak psychodelicznie rozmyte oblicze okiełznanego hałasu na modłę Fuck Buttons. Po czterech latach od solowego debiutu Blanck Mass odszedł od ambientowej konwencji na rzecz szybszych, cięższych (względem Blanck Mass) i nie tak zmiennokształtnych jak zarejestrowanych choćby na Slow Focus elektronicznych sekwencji. I choć w ogólnym rozrachunku z tegorocznych wydawnictw zdecydowanie milej słucha mi się drugiej połówki bristolskiego duetu, to Dumb Flesh zasługuje na wzmiankę na przykład ze względu na frapującą perełkę, "Detritus", kompozycję będącą w zamyśle próbą udźwiękowienia procesu rozkładu martwej materii organicznej. Cokolwiek, do cholery, to znaczy. –W.Tyczka

Dobra, problem z tym Blanck Massem jest taki, że fajnie się zaczyna i kończy, natomiast pomiędzy jest kompletnie średnio, momentami nieznośnie – taka była moja pierwsza myśl przy zetknięciu się z Animated Violence Mild. Nadal ciężko mi tu wybrać jakiegoś faworyta. W ogóle przyznam, że single nastroiły mnie do LP raczej wrogo. Lecz teraz, gdy słyszę ten album już któryś raz, wydaje mi się, że zyskuje on z kolejnymi odsłuchami. To może być kwestia oswojenia się z dziwacznym pomysłem, jakim było scalenie black electro-popu (na rateyourmusic zestawiono m.in. uplifting trance z power noise'em, co może brzmieć bardziej przekonująco niż moja propozycja). Miłym zaskoczeniem okazał się początek, gdzie "Intro" płynnie przechodzi w hałaśliwy "Death Drop". A że "House Vs. House" brzmi jak New Order słuchane na kwasie, uznałam ostatecznie za zaletę, nie wadę. "Creature/West Fuqua" to chwila oddechu po męczących cheesy refrenach "Hush Money" i "Love Parasite". Żałuję, że ten subtelny, choć zapadający w pamięć wokal dostał tylko kilka sekund. "No Dice" bierze rozpęd przed "Wings Of Hate", przy którym Blanck Mass pomyślał zapewne "NIE SPAĆ, RĄBAĆ". I to już koniec Animated Violence Mild. Oczywiście, powiedzieć, że to nie World Eater to jak powiedzieć, że żyrafa to nie nosorożec, ale podtrzymuję – to nie World Eater. To całkiem udana, godna uwagi próba upopowienia rzężenia. –N.Jałmużna