Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jeśli nawet to przyjemność, to niezwykle ulotna: Pleasure to przykład albumu, po odsłuchu którego niewiele się pamięta. Poza subtelnie chaotycznym, melancholijnym "The Wind" i wietrzną zjawą w postaci "Lost Dreams", utwory beznamiętnie zlewają się w jedną, rozwleczoną epopeję, rozpiętą stylistycznie między rwanym folkiem PJ Harvey, marzycielską balladą w stylu Sharon Van Etten i dylanowszczyzną w ujęciu Laury Marling. Towarzyszy temu stosunkowo wycofana – a dzięki temu bardziej przytulna – produkcja, ale to stanowczo za mało, by na dłuższą metę utrzymać uwagę. Pomijając chwalebny przypadek Let It Die, Leslie Feist przyzwyczaiła nas swoimi wydawnictwami do uczucia niedosytu i w kontekście nowego krążka niestety trudno mówić o przełamaniu tego trendu – a szkoda. –W.Chełmecki
Paramore wreszcie zrozumieli, że fruzie wolą poptymistów i już w chwili premiery fenomenalnego "Hard Times" stało się jasne, że tym razem w zlepku "pop-punk" będzie jeszcze więcej popu. Po przetasowaniu składu amerykański zespół uszczknął sobie coś z szarpanego, nowofalowego pulsu, wzbogacił paletę brzmień i ruszył z syntezatorowo-gitarowym prądem The 1975, nie tracąc przy tym nastoletnich fluidów. After Laughter to album, na którym Paramore całkowicie odświeżyli swoją formułę i spróbowali sił w energetycznym, popowym miszmaszu, osiągając nad wyraz dobre efekty: chwytliwe refreny, dopracowane aranżacje i ocean melodyjnego basu – takie przemiany na Porcys lubimy. –W.Chełmecki
Belén Vidal wróciła z drugim albumem i nie zawiodła moich oczekiwań. Hiszpanka doskonale wyczuwa obecne tendencje panujące we współczesnym popie (w jednym worku mieszają się trap, future beat i modernistyczne r&b) i potrafi przekuć to w swoje własne produkcje. A skoro już jesteśmy przy tej kwestii, to należy pochwalić Kwalię za świeżość w dziedzinie budowania dźwięków – mamy tu do czynienia z klawiszowym r&b odważnie szukającym połączenia z "nową elektroniką" kreowaną przez najsprawniejszych graczy. A z drugiej strony "Zigurat" to taneczna petarda, "Rutas Circulares" orzeźwia dawką schłodzonych hooków, "De Luce" porywa spiralnymi klawiszowymi melodyjkami, przebojowy "Espejo/Enigma" uzależnia strumieniem laserów, w "Sinfín" grasuje El Guincho ze swoim hiper-popem, "Chuang Tzu" dzięki harfie i rytualnemu zaśpiewowi wzbogaca całość o nietypowe pierwiastki, a "Apnea" zgina się w 2-stepowych szarżach. Czyli nie tylko produkcja, ale i popowy potencjał z dodatkiem hiszpańskich dodatków czyni z nowej płyty BFlechy mocno zaraźliwy zestaw, przy którym trudno się nudzić. I o to chodzi. –T.Skowyra
Pamięta ktoś jeszcze taki album Between Two Selves? Wieczorny deep-house w rodzaju debiutu Fort Romeau przyczynił się niejako do wyrobienia pozycji Octo Octa w środowisku "tanecznej elektroniki". Cztery lata później Maya Bouldry-Morrison (a wcześniej Michael Bouldry-Morrison) wraca z Where Are We Going?, gdzie wypracowana formuła ulega pewnej zmianie. Sound jest przejrzystszy, a konstrukcje bardziej ofensywnie nastawione w dance'owym kierunku. I w moim odczuciu to przejście sprawdziło się znakomicie – udało się wykreować garść wciągających, grywalnych, house'owych tracków, a klimat znany z poprzednika zmienił się w aurę z "metafizycznym pierwiastkiem". Krótko mówić: W TO MI GRAJ. Jeśli jesteście fanami kunsztownego house'u DJ-a Sprinklesa (w tym miejscu warto sprawdzić ten wywiad), to z pewnością docenicie takie indeksy jak "On Your Lips" czy "Move On (Let Go)", ale polecam zasłuchać się w całym długoraju, na którym nie brakuje imprezowych strzałów ("Fleeting Moments Of Freedom (Wooo)" lub "Until The Moon Sets"), jak i minimalowych uspokajaczy ("Adrift"). Jednym słowem: "wygranko". –T.Skowyra
Nowy talent na rapowej mapie LA można było wyhaczyć już rok temu, wraz ze świetnym mixtejpem Shit Don't Stop. W porównaniu do tamtego zbiorku All Blue – pierwszy regularny album G Perico – wydaje się bardziej skupiony i zwarty, ale też w większym stopniu jednorodny – i nie jest to bynajmniej jakiś zarzut, bo ten laserowy, wyrosły na spuściźnie DJ-a Quika g-funk mógłbym chłonąć w dowolnej ilości. Mniej retrospektywny niż Schoolboy Q, nie tak striptizerski jak YG, młody Perico w swojej krzykliwej nawijce jarzy się podskórnym obłędem, w czym pomaga mu dość oryginalna barwa głosu i szereg rozedrganych, pół-skandowanych refrenów w typie "Dedicate" czy utworu tytułowego. W ostatnich miesiącach nie słyszałem za wiele z west-coastowej szufladki, ale nawet z tą szczątkową wiedzą śmiało mogę nazwać All Blue czołówką roku w swojej kategorii – a jeśli się mylę, to tylko lepiej dla nas. –W.Chełmecki
A oto przed państwem sytuacja paradoksalna. Otóż raper, którego ciężko posądzić o bycie tytanem intelektu, bierze się za zaangażowaną publicystykę. Co ciekawe, wychodzi mu to zdecydowanie lepiej niż wielu innym politycznym MC's. Dlaczego? Ano dlatego, że zamiast udawać speca od sytuacji w kraju, autor 1999 wciela się w rolę przeciętnego obywatela, nie do końca rozumiejącego wydarzenia pokazywane przez telewizor. Dostajemy więc podane na surowo obserwacje prostego chłopaka, gardzącego wzniosłością akademickich debat. No, a poza tym to nowojorczyk ma teraz takie hooki, że w końcu da się słuchać jego projektu od początku do końca. –Ł.Krajnik
Ross From Friends pokazuje nam przyjazną i przystępną stronę outsider house'u. Brytyjski producent, stoi bowiem w opozycji do surowości beatów wysmażonych przez Huerco S. czy Pleasure Model. Garażowy etos idzie do kosza i zostaje zastąpiony ciepłem domowego ogniska. Znajdujące się na tym EP cztery utwory, są takie jak bohater serialu z pseudonimu twórcy - uroczo ciapowate i pełne pozytywnej energii. Ot muzyka dla zmęczonych undergroundową estetyką. Tutaj dostajemy piwniczne nagrania, ale z gratisowo włączonym ogrzewaniem i gorąca herbatą. –Ł.Krajnik
Hajp wokół debiutu Playboi'a wyrósł w dużej mierze przez płytę Kendricka, która ukazała się tego samego dnia. Co myślimy o nowym wydawnictwie Mesjasza powinniście dowiedzieć się już niedługo, pozostańmy jednak przy ostatnim nabytku ekipy A$Apów. To, co rzuca się w ucho od razu, to fantastyczna robota producentów. Słowo: każdy podkład tutaj jest przynajmniej bardzo dobry, a w dużej mierze autentycznie zachwycający. W większości poruszają się w cloudowej estetyce, ale posiadają swój indywidualny rys: wejście gitary w "Location", robotyczność "wokeuplikethis*", flecik (na czasie) w "NO.9" to tylko przykłady. Czemu więc taka ocena mimo pewnego entuzjazmu z mojej strony? Gospodarz. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko Cartiemu, "leci" całkiem przyzwoicie, nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że ta płyta to zmarnowany potencjał. Brakuje mu charakterystyczności, pomysłu, czegoś co by sprawiło, że miałbym większą ochotę tego słuchać. Całość momentalnie zlewa mi się w jedną całość. Zjadają go zresztą zaproszeni goście, Uzi czy Rocky. Pamiętacie jak z buta wjechał debiutancki mixtejp tego ostatniego? No właśnie. Playboy Roku? Nie tym razem. –A.Barszczak
Laetitia Sadier? Klasa, klasa, klasa. Ta pani ma już zapewnione miejsce w muzycznej historii dzięki Stereolab, ale w obecnej dekadzie Francuzka rozpoczęła zmagania solo i okazało się, że bez Tima Gane'a też można nagrywać świetne rzeczy. Ale wróćmy do teraźniejszości, bo niedawno ukazał się nagrany wspólnie z Source Ensemble album Find Me Finding You będący doskonałą, chyba bardziej popową kontynuacją Something Shines. To wciąż skakanie z niebywałą elegancją po dobrze znanych, stereolabowych obszarach: jest bacharachowski barok z ornamentacjami, znajdzie się szczypta krautrocka z ukłonem w stronę Velvet Underground, pojawiają się wpływy yé-yé i francuskiej piosenki z Serge'em Gainsbourgiem na czele. Do tego dużo lounge'u, syntezatorów i wszystkiego tego, czego można spodziewać się po 'Lab. Ale bez zespołu Laetitia podchodzi do tej bazy od zupełnie innej strony. Tak czy inaczej, słychać, że w "Undying Love For Humanity" grasuje stereolabowy wirus, przepiękny "Double Voice: Extra Voice" eksponuje songwriterskie umiejętności Sadier, statyczny "Psychology Active (Finding You)" odbiera mowę olśniewającym, chóralnym finałem, "Deep Background" relaksuje dawką wyrafinowanego ambient popu, a "Galactic Emergence" brzmi jakby Laetitia odpowiadała na "Exit Music" RH. Mówcie sobie co chcecie, ale dla mnie Find Me Finding You to na luzie jedna z płyt roku. I szkoda tylko, że w sieci nie ma żadnego streamu... −T.Skowyra
Pierwszy singiel Tennis jaki usłyszałem, "Modern Woman", oczywiście zachęcał do odsłuchu, ale był raczej dobrze znanym indie-folkowym schematem. Z tego też powodu nie miałem zbyt wielu oczekiwań co do Yours Conditionally, A TU BĘC – miło się rozczarowałem. Duet Riley/Moore umiejętnie drąży temat songwritingu lat 70., czyli wykwintną, soft-rockową wrażliwość na modłę King/Rundgrena ("In The Morning I'll Be Better"), przypomina też czasem o retro-popie a la Cardigans ("Fields Of Blue") czy folkowości, która chciałaby być nieco sophisti – jak Mitchell czy wczesne Hall & Oates ("Please Don't Ruin This For Me"). Fakt, jest trochę nierówno, ale właściwie każdy numer ma coś chwytliwego do zaoferowania (warto też zerknąć w teksty), każdy na swój sposób SPOGLĄDA W PRZESZŁOŚĆ, ale w sposób kreatywny, dzięki czemu mówienie o Yours Conditionally jako o "zbiorze ćwiczeń stylistycznych z 70s w indie-sosie", nie jest wcale wielką obelgą. –J.Bugdol