
Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jeśli nawet to przyjemność, to niezwykle ulotna: Pleasure to przykład albumu, po odsłuchu którego niewiele się pamięta. Poza subtelnie chaotycznym, melancholijnym "The Wind" i wietrzną zjawą w postaci "Lost Dreams", utwory beznamiętnie zlewają się w jedną, rozwleczoną epopeję, rozpiętą stylistycznie między rwanym folkiem PJ Harvey, marzycielską balladą w stylu Sharon Van Etten i dylanowszczyzną w ujęciu Laury Marling. Towarzyszy temu stosunkowo wycofana – a dzięki temu bardziej przytulna – produkcja, ale to stanowczo za mało, by na dłuższą metę utrzymać uwagę. Pomijając chwalebny przypadek Let It Die, Leslie Feist przyzwyczaiła nas swoimi wydawnictwami do uczucia niedosytu i w kontekście nowego krążka niestety trudno mówić o przełamaniu tego trendu – a szkoda. –W.Chełmecki