Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jest taka scena w filmie Jezus Chrystus Zbawiciel, kiedy stojący samotnie na scenie Klaus Kinski nie jest w stanie dokończyć teatralnego monologu, ponieważ jego głos zagłusza wyrażająca niezadowolenie publiczność. Skrajne reakcje widzów wywołuje występ, który zbyt mocno odbiega od ich prywatnej definicji aktorskiego performance'u. Ta płyta to muzyczny odpowiednik wspomnianej sytuacji. Brand New zawiedli fanów oczekujących tętniących melodramatyzmem kompozycji i zaproponowali nieco bardziej wyważoną reinterpretację dotychczasowego dorobku. Być może Science Fiction zbyt mocno pachnie artystyczną zachowawczością i niedomaga w pierwszym akcie, ale mocna druga połowa albumu skutecznie osładza wstępny niesmak. Musimy więc schować uprzedzenia do kieszeni i cieszyć się tym, co słyszymy. –Ł.Krajnik
Chino Amobi to artysta, którego skromny dorobek balansuje gdzieś na pograniczu ciekawych możliwości i niewykorzystanych szans. Nie inaczej jest w przypadku PARADISO. Adept post-industrialnej sztuki układania dźwięków, po raz kolejny wymyśla sobie całkiem ciekawy koncept, ale realizuje go trochę po łebkach. Cyberpunkowa wiwisekcja współczesnego świata opiera się na recyklingu kilku mocnych pomysłów, pozbawionych odpowiedniej puenty. Narracyjna stagnacja tego futurystycznego spektaklu, każe nerwowo spoglądać na zegarek, mniej więcej w połowie drugiego aktu. Serwowany przez Chino, technologiczny horror show, traci moc oddziaływania również przez nachalnie wtrącany spoken word i gościnne kontrybucje wokalne. Dosłowność zaangażowanej, ulicznej filozofii pasuje do abstrakcyjnych, noise'owych kolaży jak pięść do nosa. Członek kolektywu NON znów obiecuje więcej, niż jest w stanie dać. Jeśli Amerykanin zawiedzie mnie po raz trzeci, to już nie będę miał skrupułów przed wykreśleniem jego nazwiska z mojej listy dobrze zapowiadających się młodych talentów. –Ł.Krajnik
Uwielbiam Drake'a i Kendricka. Taco też – też ich lubi. Ale chyba lubi też PlanBe, Quebonafide i nowego Adiego Nowaka. Nie dalej jak miesiąc temu zastanawiałam się, kiedy Fifi zacznie nagrywać trapy. I trafiłam. Bo ile można jechać na jednym patencie? Nawet jakby był nie wiadomo jak kasowy. "Znów rapuję o tym samym, ale tylko tyle znam". Co prawda w klipie do "Nostalgii" jest nieodziana laseczka, jest ładne auto, ale czekam raczej na lejący się strumieniami szampan. Z kolei w "Dele" mamy odniesienia popkulturowe: "Wjechałem jak Conrado, o kurwa, jesteście cali?". "I.S.W.T" to polskie "Passionfruit"? A może jednak Taco Hemingway zostanie kolejnym Smolastym? "Skrrrt"? –A.Kania
Wszystkie znaki zapytania w Polsce wskazują na to, że Quebo wygrywa. To przystojny i bystry chłopak, utalentowany raper – pewny swoich umiejętności, ambitny, świadomie korzystający ze świata popkultury. Muzyk o nienagannym smaku, o czym świadczy na przykład kariera we fristajlu (w czasie jednej walki zaśpiewał fragment piosenki Happysad). A miało być tak pięknie...
Dobra, "to było prowo, teraz lecę jak berfbmhjsfd... ": tragiczne intro? Oczywiście. Najgłupszy hasztag? "Rapgrę se wcinam #Panenka" jest nie najgorszym przykładem, prawda? Piosenka z przebrzmiałą legendą? Dziękuję, pan KRS-One. Track z Czesławem Mozilem? Bardzo proszę. Najgorszy refren ostatnich lat? Tutaj może być problem, ponieważ w szranki stają: "Luiz Nazario de Lima" i "Quebahombre" – naprawdę nie wiem, w którym miejscu czułem większe ciary zażenowania, ale uwierzcie na słowo, że były spore. To jest hip-hop, niestety. Najgorsza płyta roku? Biorąc pod uwagę, że nawet nowe wydawnictwo B.R.O. tak mnie nie zmęczyło, to odpowiedź nasuwa się sama. To, co zrobiłeś, to trailer dopiero, ale ja nie chcę tego oglądać, elo! –P. Wycisło
Japanese Breakfast to solowy projekt Michelle Zauner, która odpowiada za pisanie piosenek, a dopiero w studiu pomagają jej różni instrumentaliści. Wraz z Soft Sounds From Another Planet Michelle notuje spory progres w stosunku do debiutanckiego Psychopomp – utwory są bardziej przejrzyste, "wyraźniejsze", ciekawiej i bujniej zaaranżowane (cała armia elektronicznych błyskotek, a nawet żywych instrumentów). Wszystko to przekłada się na flow płyty – zwartej, "eklektycznej" (synth-pop obok indie-rocka, dream-popu czy akustycznej ballady) i z całkiem chwytliwymi momentami (highlightem będzie sci-fi pop "Machinist"). I choć w moim odczuciu Michelle nie ustrzegła się kilku wypełniaczy i momentami brzmi trochę "bezpiecznie", to jednak jej sofomor można zaliczyć do udanych prób. No i można również liczyć na jeszcze ciekawszy materiał w kolejnym albumowym rozdaniu. –T.Skowyra
No i mamy kolejny dowód na to, że twórczość Clamsa Casino najlepiej sprawdza się właśnie w formie czysto instrumentalnej. Eteryczne brzmienia fundowane przez najmodniejszego producenta 2011 roku lśnią pełnym blaskiem wtedy, gdy nie zagłuszają ich zwrotki łapczywie przeżuwających scenerię MCs. Osamotnione podkłady hipnotyzują swoim sennym tempem i wkraczają w mistyczne rejony abstrakcji, stanowiące przeciwwagę dla dosłowności typowego, soundcloudowego hip-hopu. Autor 32 Levels to już nie tylko zdolny pasjonat, a profesjonalista z krwi i kości. Ta niegdyś pół-amatorska zabawa w cloud rap doprowadziła do wyników, których nie da się traktować z przymrużeniem oka. Szacun, Clams! –Ł.Krajnik
Pionier chillwave'u powraca w idealnym momencie, ponieważ wakacyjne rozleniwienie zdecydowanie sprzyja rozmarzonemu songwritingowi autora Within And Without. Najnowsza pozycja w dorobku Ernesta Greena uwodzi introwertycznym urokiem, dekonstruującym maksymalistyczną estetykę typowych, letnich hitów. Te piosenki lepiej smakują podczas samotnych spacerów po plaży, niż w trakcie hucznych imprez z "amerykańskim", czerwonym kubeczkiem w dłoni. Kompozycyjne mini-perełlki nie zabiegają o naszą atencję, a raczej funkcjonują gdzieś na uboczu, zajmując się swoimi sprawami. Wystarczy poświęcić im pół godziny cennego czasu, a zaczną błyszczeć. –Ł.Krajnik
Monumentalne lodowce, zamglone doliny i hektolitry pijackich łez, niewylanych ze względu na twardą, antyalkoholową politykę: Towards Language to przykład tak zwanej "muzyki z duszą". Gdzieś na przecięciu jazzu i ambientu, Arve Henriksen nagrał skąpaną w noirowych kontrastach odę do norweskiej melancholii. Członek Supersilent rozdzielił tu swoją wrażliwość po równo między posępne motywy ukochanego instrumentu i wzniosłe, a jednocześnie wiejące zimną pustką pejzaże wypełniające tło. Cierpliwie konstruowane narracje w stylu "Groundswell" czy "Hibernal" wprowadzają w repetycyjny trans i wywołują stan nawet nie tyle zachwytu, co niemego, otępiałego szacunku – uczucia znajomego zapewne dla każdego, kto choć raz postawił stopę na słynnej Trolltundze, wchłaniając pierwotną niesamowitość otaczających widoków. To dzikie, statyczne piękno, w którym zdecydowanie warto się na chwilę zatracić. –W.Chełmecki
Oto przed wami najbardziej ambientowy nieambientowy album tego roku. Poszczególne piosenki układają się w medytacyjną strukturę, która bardziej działa jako hipnotyzująca całość niż zbiór idiosynkratycznych elementów. Gdy uroczy, niskobudżetowy pop wydobywa się z głośników, wszystko dookoła zamienia się w gigantyczną, kolorową fototapetę. Fundamentem dźwiękowego pejzażu jest oczywiście garażowa technologia, ale talent autora tego projektu ją uszlachetnia. Można się oczywiście przyczepić do braku chwytliwych melodii, ale Matta Mondanile i spółkę zawsze bardziej interesowało montowanie intrygujacej atmosfery, niż ślęczenie nad przebojowymi akordami. –Ł.Krajnik
Nie wiem, czy kogoś interesują jeszcze losy tej kapelki, ale ja tam śledziłem ich nagrywki i mogę zakomunikować, że po mocnym obniżeniu lotów na albumach numer dwa i trzy, Pierce i spółka nagrali płytę najprzyjemniejszą od czasu długogrającego debiutu. Nie żeby jakieś przełomowe rzeczy się tu działy, ale wakacje wkraczają powoli w decydującą fazę, a jeśli przypadkiem brakuje wam paru tracków na urlopową plejkę, to zaraz podsunę parę propozycji. W otwierającym "Mirror" chłopaki coś tam próbują kombinować z rozkładaniem akcentów w zwrotkach, ale to refren z gumowym, skaczącym basem robi kawałek. Czwarty z kolei "Heart Basel" to typowy (przynajmniej w warstwie dźwiękowej) plażowy hymn Drumsów, w rozpędzonym "Your Tenderness" panowie do swojego repertuaru dodają solówkę na saksie, a w zamykającym całość "Abysmal Thoughts" zespół serwuje wielogłosową ucztę z powtarzaną z transowym zacięciem tytułową frazą. Bunkrów nie ma, ale i tak jest w porządku, okołopiątkowe rejony. –S.Kuczok