Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Jakiś dziwaczny ten przypadek Bishopa Nehru. Niby z niego takie cudowne dziecko hip-hopu, o którym pochlebnie wypowiadają się m.in. Nas i Kendrick Lamar. W swoim CV ma również bycie swoistym protége MF Dooma (panowie stworzyli nawet razem album, ale szczerze mówiąc, szkoda zachodu). Mimo względnego sukcesu, Bishop nadal zacisznie funkcjonuje gdzieś poza typowym hip-hopowym światkiem. Nie jest on nowicjuszem, ale też ciężko go nazwać weteranem. Po wysypie przeciętnych singli i mixtape’ów, zasadniczo dopiero teraz stworzył pełnoprawny debiutancki album. I to taki, który zostaje na dłużej. W dużej mierze jest to zasługa Kaytranady i MF Dooma, którzy równomiernie dzielą się obowiązkami producenckimi i beat-makerskimi. "The Game Of Life" tego pierwszego powoduje, że główka giba się sama. W tekstach i flow Bishop nawiązuje do klimatów nowojorskiego oldschoolu spod znaku swoich mentorów, bawiąc się storytellingiem i filozofując na prawo i lewo. Jego komentarze, jakoby Elevators miałoby być hip-hopowym odpowiednikiem Pet Sounds są oczywiście zdecydowanie na wyrost. Ale nie ma co się przez to zrażać i negatywnie nastawia. Głównie dlatego, że Elevators to świetny, spójny, i zdecydowanie godny uwagi projekt East Coastowego epigonisty, który sukcesywnie wydostaje się z tej niewdzięcznie narzuconej mu metki. –A.Kiepuszewski

Subclubsciously to jeden z przykładów zbioru kompozycji, które w pełni współgrają z okładkową ikonosferą. Patchworkowo-kolażowy charakter obrazka znajduje szereg odniesień w sferze audialnej, bo debiutujący krótką formą David Monnin również miesza wrażenia, myli style i kombinuje, jak swoje granie "udziwnić". Pstrokaty design łączy przeróżne kręgi kulturowe dokładnie tak, jak wyklejanka She's Drunk. Dla kogoś, kto przespał ostatnie pięć lat afrocentrycznej klubówki materiał może wydawać się rewolucyjny. Reszta usłyszy tu zgrabną syntezę aktualnych trendów – od synkretycznego echa gqom przez obsesyjną miłość do surowych bębnów, kończąc na krótkim zwrocie w stronę – jak zwykle – rozczłonkowanego R&B. Mimo że materiał styczniowy, to sprawdza się wzorowo w momencie, w którym do klimatycznej wiosny bliżej nam, aniżeli dalej. –W.Tyczka

Nie wiem, czy to bardziej organiczny industrial, czy raczej oniryczny ambient, ale jednego jestem pewien – z czymś tak gatunkowo niejednoznacznym, a jednocześnie intrygującym, mam zaszczyt obcować zdecydowanie za rzadko. Największą wartością tego projektu jest fakt, że napisanie o nim choćby kilku sensownych zdań graniczy z cudem. Tomasz Mreńca balansuje bowiem na granicy niezrozumiałej abstrakcji, która niczym najbardziej eksperymentalna literatura, stanowi prawdziwe wyzwanie nawet dla zaprawionego w awangardowych bojach odbiorcy. Opowiadane przez twórcę historie wychodzą poza ogólnie przyjęte schematy, zarówno muzyki popularnej, jak i niszowej. Tam, gdzie teoretycznie powinny stopniować napięcie, uspokajają nasze nerwy, zaś gdy spodziewamy się odrobiny beztroski, atakują zmysły ze zdwojoną siłą. Peak zadaje dziesiątki pytań bez odpowiedzi, ale ich treść jest na tyle fascynująca, że nawet brak rozwiązań nie przeszkadza w osiągnięciu satysfakcji podczas obcowania z albumem. –Ł.Krajnik

"Na papierze" album Jean-Benoît Dunckela chyba nie ma prawa zaskoczyć. Każdy, kto orientuje się w dyskografii Air (którego połową jest oczywiście Dunckel), może z łatwością przewidzieć, jaki kształt przybrał longplay H+ – jego zawartością jest nad wyraz elegancki pop z tymi słynnymi, magiczno-kosmicznymi retro-synthami, relaksującym lounge'em i Floydowskim wyczuciem rytmu. Francuski duet raczy nas tymi patentami już od ponad 20 lat, ale solówka Dunckela jest jakby bardziej optymistyczna i wyswobodzona z jakiegoś konkretnego celu. I muszę przyznać, że za to ją cenię, choć mam świadomość, że nie są to jakieś wielkie piosenki (ale np. "Hold On" już dokleiłem do swojej plejki zbierającej ulubione momenty 2018 roku, w "The Garden" słyszę głos samego Johna L., a ładniutki instrumental "Ballad Non Sense" ma całkiem sporo sensu) – po prostu znowu dałem się złapać w pułapkę sentymentalizmu. Ale jakoś źle się z tym nie czuję i dlatego mały plus ode mnie leci do pana JB. –T.Skowyra

Kero Kero, 2 minuty, a ja z ledwością ogarniam fajność przenikania się słodkawych melodii z próbą sztucznego strojenia jakichś poważnych min przez ten napięty bas pierwszych sekund intra. Ale te dojrzałe podrygi na nic, bo w końcu bubblegumowa melodyczność przejmuje całkowicie kontrolę, a Totep staje się na tyle spoko EP-ką, że pierwszy odsłuch zajął sześciokrotność faktycznego trwania całości. Ścisłe połączenie "Only Acting" z "You Know How It Is" osiąga tak ogromne stężenie gitarowego nastolatkowania, że miernik wybija na pozycję podrasowanego Weezera, któremu przypadkowo zdarzyło się wdepnąć na glitchową minę roztrzaskującą dobrze znany koncept na czysty chaos, który wkrótce zostaje ujarzmiony i zniewolony. Wchłonięty w jednię, za pomocą POTĘŻNEJ pstrokatej solówki, która poprzez cukrzyce ewokuje najjaskrawsze indie/garage motywy późnych lat 90, i tego, co tak naprawdę znaczy wycisnąć "prawdziwe" emocje z "wiosła".
Jedyne, co zbyt mocno nadgryza całe to formalne rozpasanie – z wyłączeniem ogólnego burdelu, który przez swoją ambiwalencję może skrajnie męczyć – to bezpłciowe zamknięcie całościowego napięcia w zdecydowanie za spokojnym "Cinema" – nie że jest coś z nim mocno nie tak, ale gdy cała EP-ka to dzika przejażdżka na poróżowiałym rollercoasterze twee popowej energii do wtóru walących się w tle wieżowców dekonstrukcji całego alt-rockowego etosu na dziecięco-japońską modłę, to ciężko w gładki sposób połączyć wszystko z żywotnością chłodnej sali kinowej z jakimś powolnym awangardowym filmem na tapecie – nieważne jak dobrym. To właśnie jest Kero Kero kolego i tak się składa, że chyba coś mnie zbie<kaszl>CAR<kaszl>DIGANS<kaszl><kaszl>ra. Fajna EP-ka. −M.Kołaczyk

W czasach, w których wszystko jest z prefiksem "bubblegum", nawet Fire! w wydaniu nie-orkiestrowym zrobili się jacyś tacy miększy. Po pierwsze, są najkrótsi w swojej historii. Dalej: Werliin oraz Berthling dali Gustafssonowi swobodnie pooddychać. Niegdyś wiecznie przyklejony do ustnika spiritus movens skandynawskiego jazzu, dziś zamiast maksymalizować dyskomfort płynący wprost z czary głosowej saksofonu, to (relatywnie) spokojnie wymija współtowarzyszy wędrówki. Jest "mroczniej", bo kontrabas wygrywa temat, a niekończące się spirale wolnych improwizacji wypleniła atmosfera klubo-kawiarnianej rozróby. Bohreni z tego żadni, ale "rockują" jak za najlepszych czasów, kiedy towarzyszył im Jim O'Rourke. The Hands same składają się do oklasków. –W.Tyczka

Choć Ravyn Lenae ma już na koncie 3 małe płytki (w sumie Moon Shoes to formalnie album), to wciąż pozostaje artystką obiecującą, która nadal nie pokazała jeszcze pełni swoich możliwości. Ale bez wątpienia każde wydawnictwo niesie ze sobą dawkę aktualnego r&b. Cruch to być może najbardziej interesująca pozycja w jej dotychczasowej dyskografii – organiczna, skondensowana wypowiedź r&b osadzona w gitarowo-funkowym otoczeniu. Ravyn stawia na konkret i skupia się na samych piosenkach, a jej kompanem (z którym świetnie się uzupełnia) jest znany z The Internet Steve Lacy, odpowiedzialny za produkcję EP-ki, a także kompozycje. Oczywiście efekt jest więcej niż udany: weźmy żwawsze, chwytliwe "Sticky" albo "Computer Luv", wyluzowany "Closer (Ode 2 U)", gdzie Ravyn czaruje głosem – już w tym miejscu słychać, że obecnie nie tylko Rina Sawayama wie, jak łączyć gitary i r&b. A kończący Crush "4 Leaf Clover" to ostateczny dowód na to, że damsko-męski duet powinien kontynuować współpracę – na tle urywanej, zmutowanej gitary dochodzi do skromnego, neo-soulowego koncertu, który traktuję jako drogowskaz dla dalszych ruchów młodziutkiej wokalistki. Czyli po prostu liczę, że już wkrótce dostaniemy coś naprawdę mocnego od tej utalentowanej pary muzyków. –T.Skowyra

Rogério Brandão to jeden z czołowych przedstawicieli kuduro, a więc specyficznej odmiany "tanecznej elektroniki", opartej na afrykanizującym feelingu (kolebką tego podgatunku jest Angola), połamanej rytmice i swoistej transowości. Na razie na koncie lizbończyka same EP-ki, ale każda kolejna jest krokiem dalej w kierunku czegoś większego. Bo Crânio to dość angażujący zestaw sześciu tracków, w których pokieraszowane strzępki dance'owych faktur mieszają się w kotle z plemiennymi przyprawami i footworkowymi dodatkami. Właściwie już od otwierającej całość, zaopatrzonej w pulsujący synth i wokalny skrawek "Sinistro" zaczyna się cały seans, który kończy się na wywołującej juke'owe duchy "Karmie" (a najmocniej przyciągnął mnie do siebie nieznający sprzeciwu, bezduszny mechanizm "Waaba-Jah"). Zalecam bezzwłoczną asymilację z tą rozbujaną, iberyjską imprezą. –T.Skowyra

Na swoim nowym albumie Brian Allen Simon gruntownie zmienia otoczenie. Jeśli Petrol miał obrazować stan ducha mieszkańca Los Angeles, na Tongue Anenon oddaje się spacerom wzdłuż cyprysowych alejek i zachwytom nad malowniczą scenerią toskańskiej wsi. To płyta niezwykle sielska i ciepła, wypełniona spokojem. Kompozycje prowadzone są cierpliwie i z klasą, w oparciu o delikatnie jazzujący, zagubiony na ambientowym wietrze saksofon i nawiązujące dialog z klasykami minimalizmu klawisze. W mżawkowych harmoniach "Two For C", niekończącym się pulsie "Verso" czy rozleniwionych, wspomaganych nagraniami terenowymi plamkach "Open" udało się uchwycić efekt kontemplacji bez popadania w płyciutką, new-age'ową bufonadę i jeśli nie tu, to już sam nie wiem gdzie szukać ucieczki od warkotu dwudziestoletnich silników i dławiącego smrodu ich produktów. −W.Chełmecki

Aż czternaście lat były lider Talking Heads kazał nam czekać na swój nowy, solowy album. Co prawda w międzyczasie nie próżnował, czego dowodem są udane współprace muzyczne z St. Vincent i Fatboy Slimem czy liczne publikacje literackie (szczególnie polecam książkę How Music Works). Byrne do muzyki zawsze podchodził z dystansem, co z reguły wychodziło mu na plus. Niestety, żeby docenić jego nowy projekt, samemu potrzeba duużo dystansu. Album jest równie błyskotliwy, śmiały i beztroski, co przestarzały i mdły. Nawet maestro Brian Eno, odpowiedzialny za produkcję, nie jest w stanie uratować tych utworów. Szczególnie niezręcznie słucha się momentów, w których Byrne nieudolnie wznosi się na wyższe rejestry wokalne. Wielka szkoda, że wśród tej palety manierycznych i przewijalnych utworów, dopiero pod koniec robi się naprawdę ciekawie. "Everybody’s Coming To My House" z zaraźliwym groovem to pewniak koncertowy, a "Here" jest wciągającą codą i świetnym zakończeniem dla tego bardzo nierównego albumu. –A.Kiepuszewski
PS. Piątka z plusem dla osoby, która zrozumie o co chodzi 65-letniemu artyście, w tekstach typu "Kurczak myśli w iście tajemniczy sposób" czy "Umysł jest gotowanym ziemniakiem na miękko".