
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Z ciężkim sercem dzielę się z Wami moim ukochanym współczesnym zespołem (przepraszam Adam Sowiński), którego do tej pory strzegłam jak najmroczniejszej tajemnicy (pomijając oczywiście te noce w Polsce, kiedy po pijaku opowiadałam o nich wszystkim znajomym i odkrywałam na kacu dziesiątki wysłanych messengerem linków). Już mają w Stanach rzeszkę wielbicieli, ale jestem przekonana, że za parę lat będą naprawdę wielcy. Arthur to taki jakby Paul McCartney, wyśmienity piosenkarz z zapędami do mariaży wrażliwości oldiesowych ballad z punkiem. Czego nie dotknie zamienia w złoto, a jego teksty... Sachi to odpowiednik Johna Lennona, jakby od niechcenia sypiący chwytliwymi motywami. Podobno Joy Again wydadzą wkrótce kompilację nowych wersji swoich starych piosenek, i z tej okazji chłopaki znowu (w zeszłym roku próbka możliwości w postaci dwusingla "Kim+On A Farm" – najlepszej piosenki w klasyfikacji generalnej Małgola 2017) wstawili po singlu. I choć u mnie na ogół Paul > John (podobnież proszę sprawdzić solowe dokonania Arthura), tym razem proponuję kawałek Sachiego. Choć parę lat temu wydawało mi się, że kompletnie przejadły mi się amerykańskie gitary, chłopaki wnieśli je na kompletnie nowy poziom i odbudowali moją wiarę w lepsze jutro muzyki zespołowej. Dla tych z Was, którzy potrzebują potwierdzenia z zewnątrz: Joy Again wydaje Caleb Laven, producent np. Franka Oceana.