Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Mimo iż numerologia jest mi raczej obca i rzadko prognozuję z liczb, to trzynasta część zmagań Supersilent przypomina bardziej porzucony eksperyment z wysokości 8 i 9, niż pierwsze po odłączeniu się od składu bębniarza próby wypracowania nowego języka audio-komunikacji na 10-12. Norwedzy zmienili wytwórnię – z Rune Grammofon na quasi-jazzowy label Smalltwon Supersound, wrócili do czystej improwizacji rezygnując z patentu "cięcia" z 2014 i utknęli gdzieś pomiędzy "super-kolaboracjami" Haino, Ambarchiego i O'Rourke, a minimalistycznym awangardowym jazzem z początków działalności. Elektryczna końcówka 13, "13.7" – "13.9", przypomina solowe poczynania Deathproda z niewielkim tylko udziałem pary instrumentalistów, większość tracków bardzo wyraźnie angażuje glitchowe formy i konstytuuje niekoniecznie pochłaniające EAI, a otwierająca album "indonezyjska muzyka rytualna widziana oczami i słyszana uszami Skandynawów" stawia wiele pytań, niekoniecznie udzielając na nie odpowiedzi. Ponadto Norwedzy stracili gdzieś moc solowych, ascetycznych trąbkowych popisów Henriksena. Niemniej, z racji warsztatowej poprawności i znakomitego masteringu, słucha się tego nader przyjemnie, choć my – przyzwyczajeni do zajmujących struktur dźwiękowych – niekoniecznie potrafimy się w pełni zadowolić muzyką tła. Nie w przypadku fenomenu z przełomu wieków, jakim są Supersilent. –W.Tyczka