Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kiedy prosiliśmy o prawdziwy brud ulic, dostaliśmy męczącego bułę Wileya. Gdy dzieło życia Ojca Chrzestnego grime'u konsystencją przypominało rozgotowaną na wodzie owsiankę, wtedy głodni szybkiego rapowania na jeszcze szybszych bitach, ostrzyliśmy zęby właśnie na Gang Signs & Prayer. Stormzy w tym roku miał o tyle łatwiej, że: a) rok temu jego spontany klikały się jak świeże bedoesy, więc środowiskowy marketing miał z głowy, b) chyba nikogo ten typ, oprócz 2-3 strzałów, tak naprawdę nie obchodził, stąd śmiało "mógł zaskoczyć". Finalnie raczej chwycił, dlatego nie doszukacie się na stronie czarnego pollice verso. Jest bezpieczny środek symbolizujący pewną wątpliwość co do słuszności skonstruowania takiego dychotomicznego tworu.
Być może jest to kwestia osobistych preferencji, bo zaraz jeden z drugim wynotuje, że przecież mogliśmy spodziewać się koegzystencji agresywnego grime'u (gang signs, c'nie) z ciapowatym r&b (prayer, c'nie), no ale boli fakt, że przy tak dopracowanej pod względem produkcji płycie, i przy raperze o niekwestionowanej sile deklamacji i delivery, finalnie przyszło nam obcować z półproduktem wkurwienia i chronicznego obniżenia nastroju. Południowi londyńczycy nie mają gorszych dni, a jeśli już chcą snuć opowieści z kozetki, to zmieniają ksywkę na Wczesny-The-Weeknd. I kontynent, przy okazji. –W.Tyczka